Quantcast
Channel: Nieoczywiste wycieczki rowerowe po Warszawie i okolicach
Viewing all 82 articles
Browse latest View live

Zima trzyma. Śródborów

$
0
0

Długość trasy: 63 kilometry.

Krótka wyprawa. Trochę nie wiadomo czy z obowiązku, czy dla przyjemności. Po prostu jeździ się.

Gdzie by tu dzisiaj? No gdzie? Zima jest, nie poszła zbyt daleko. Trochę nam się chce, a trochę nie chce jechać. Jednak jedziemy; byle do wiosny (tej prawdziwej, nie tylko kalendarzowej).

Jedziemy do Szaserów i dalej wzdłuż torów, Makowską. Piotrek pamięta jeszcze Makowską jako ledwo utwardzoną dróżkę za garażami. Dopiero w trakcie budowy węzła Marsa ulica zyskała nawierzchnię, a, po zbudowaniu mostku samochodowego na kanałku płynącym przez Gocławek, stała się objazdem dla zakorkowanego skrzyżowania Grochowskiej i Ostrobramskiej.

Z klimatu dawnej Makowskiej pozostały tylko całkiem fajne graffiti.

Kresową przejeżdżamy pod wiaduktem na Marsa, przeskakujemy tory , a potem Łysakowską i Wydawniczą jedziemy w stronę Międzylesia.

Na rogu Szpotańskiego i Żegańskiej są zabytkowe hale dawnych zakładów Kazimierza Szpotańskiego. Szpotański w 1918 roku założył Fabrykę Aparatów Elektrycznych. Przed wojną fabryka zatrudniała 1200 pracowników, w tym 100 inżynierów. Po wojnie fabrykę znacjonalizowano. Nazwę przemianowano na Zakłady Wytwórcze Aparatury Rozdzielczej im. Georgi Dymitrowa (w skrócie ZWAR), samego Szpotańskiego zmuszono do opuszczenia zakładu. Dziadek Piotrka pracował w ZWARze przez kilka lat.

Na rogu Żegańskiej spotykamy Galerię Przy Torach, czyli ekskluzywny butik.

Z Żegańskiej skręcamy w Trakt Napoleoński. Już kiedyś nim jechaliśmy podczas wycieczki do Garwolina, ale warunki były o niebo lepsze. Co prawda okoliczności przyrody są piękne, słońce przesiewa się przez drzewa, jednak jest diabelsko ślisko. Po chwili mamy dość i uciekamy w stronę torów.

Patriotów prujemy w stronę Otwocka. Jednak zimo-wiosna kąsa mrozem i marzniemy. Tradycyjnie wypatrujemy stacji paliwowej jako przystani i zbawienia. I jest, przenosimy rowery przez tory i zamawiamy kawę z automatu o aromacie lekko benzynowym. Kanapek nie dowieźli.

Rozgrzani, napojeni ruszamy dalej. Walimy do Otwocka i dopiero rzeka Świder nas zatrzymuje. Byliśmy tu niedawno, ale teraz jest zdecydowanie cieplej i fotki wyraźnie są wyraźniejsze.

Nie zatrzymujemy się bo znamy te tereny, jedziemy wprost do Śródborowa. Na rogu Warszawskiej i Narutowicza jest mini osiedle, na którym kiedyś Piotrek chciał zamieszkać. Dzisiaj nie wygląda to już tak okazale jak kiedyś, jednak okolica jest nadal ładna.

Jedziemy jeszcze kawałek w głąb Śródborowa. A potem wracamy Tarzańską, Reymonta i Samorządową do torów.

Wpadamy na dworzec w Otwocku na krótkie siku i wzdłuż torów nazad do Warszawy. Na Szaserów, gdzieś w okolicach Chłopickiego, natykamy się na kolejną deweloperską aktywność. Mimo, że Grochów jest dość gęsto zabudowany, ciągle znajdują się jakieś miejsca na postawienie kolejnego domu.

Jeszcze parę minut i wpadamy do domu na herbatę. Tylko nasze maszyny znoszą coraz gorzej sól na ulicach. Słone sople zwisają pod ramami.


W pogoni za wiosną. Wyszogród

$
0
0

Długość trasy: 117 kilometrów.

Z tęsknoty za wiosną wybieramy się na dłuższą wycieczkę. Zrzucamy futra i czapki uszanki; lekko roznegliżowani ruszamy w pogoń za lepszą aurą.

Jedziemy wzdłuż Wisły w stronę Łomianek.W Warszawie buro i pochmurnie, ale zapowiadają przejaśnienia i ocieplenie. Wisła podnosi się niebezpiecznie; ciekawe czy zaleje Wisłostradę?

Miasto buduje nadwiślańskie bulwary. Mamy nadzieję, że będzie pięknie, a i dla amatorów rowerów znajdzie się miejsce na romantyczne przejażdżki brzegiem królowej polskich rzek.

Jedziemy trochę po ulicy, trochę drogą dla rowerów. Na wysokości Mostu Północnego, zwanego dla niepoznaki Marii Skłodowskiej-Curie, dojeżdżamy do rury transportującej pod Wisłą ścieki ze śródmiejskiej części Warszawy do oczyszczalni Czajka. Tu droga rowerowa się urywa i brnąc po piachu omijamy, skądinąd pożyteczną, inwestycję. Piach narósł tu od czasu budowy rury; czyżby to stan docelowy?

Przejeżdżamy przez Las na Młocinach i uliczkami Burakowa docieramy do Łomianek.

Potem jedziemy długo Rolniczą, mijamy Jezioro Dziekanowskie i jesteśmy w Czosnowie. Oczywiste jest, że nie dogoniliśmy jeszcze wiosny. Jest buro, wieje, popaduje deszcz i jest zimno. Niby powyżej zera, a my marzniemy prawie jak podczas zimowych wycieczek.

No ale kto nie jedzie, ten marznie. Udajemy, że nie ma potrzeby zakładać cieplejszych ciuszków. Mijamy po drodze pizzerię, w której podczas Pierwszej Stówki ze Zmianą Organizacji Ruchu część wycieczki robiła popas. Chyba jednak niezbyt wielu rowerzystów i rowerzystek odwiedza to miejsce. Piechurzy też chyba nieczęsto tu zaglądają.

Prujemy nie tylko z nurtem rzeki, ale też obok E7 prowadzącej do Gdańska. Mimo niedzieli ruch tam spory, no i spieszą się dokądś bardzo. My też się ruszamy się całkiem żwawo, jednak temperatura powietrza nie rośnie.

W okolicach Kazunia Wisła zakręca i my razem z nią. Porzucamy towarzystwo E7 i skręcamy w drogę 575. Gdzieś za Starymi Grochalami zaczynamy szukać miejsca do ogrzania się, wypicia kawy (co za wyobraźnia) i ubrania się w coś cieplejszego. Mijane sklepy są jeszcze zamknięte, jednak przed Nowymi Grochalami znajdujemy otwarty, okazały wiejski sklep.

Najwyraźniej jest to także centrum wymiany informacji. Można spotkać też Dodę, która kusi lodami. Wszystko to jednak trochę przestarzałe.

My decydujemy się na Czesia - wiernego towarzysza naszych wycieczek.

Jak zwykle mijamy miejscowości o urokliwych, acz nie całkiem zrozumiałych nazwach: Nowa Mała Wieś, Gniewniewice Folwarczne, Wilków Polski.

W okolicach Secymina natykamy się na informację o Sanktuarium Matki Bożej Radosnej Opiekunki Przyrody - słynącym cudownym obrazem.

W Gorzewnicy zatrzymuje nas ciekawa budowla na palach. Wygląda bardzo intrygująco.

Na niebie krążą klucze ptaków, wokół podmokłe pola i łąki, a na licznku Marcina wyświetla się dziwny układ liczb. Czy te znaki to znaki?

Dojeżdżamy w okolice gdzie Bzura wpada do Wisły. Jest bardzo malowniczo. Rzeka rozlewa się szeroko. Jest nieco poetycko i z lekka kosmicznie. Trochę poza czasem.

Jeszcze dosłownie kilka kilometrów i na skarpie ukazuje się Wyszogród, który prezentuje się bardzo ładnie. Gdy wjeżdża się na most na Wiśle otwiera się bardzo szeroka panorama miasta. Taki widok musieli mieć przed sobą kupcy gdy w XV i XVI wieku przyjeżdżali po sukno wytwarzane przez żydowskie manufaktury. A i handlujący zbożem robili tu interesy. Jednak po Potopie Szwedzkim miasto podupadło i już nigdy nie rozwijało się tak, jak w kresie renesansu.

Brzegi Wisły łączy niewiarygodnie długi most. Kiedyś był tu najdłuższy w Europie most drewniany. Dzisiaj jest tu najdłuższy most stalowy w Polsce – ponad 1200 metrów długości.

U szczytu mostu widać sporych rozmiarów krzyż. Znajdujemy obok niego zbiorowe miejsce pamięci. Wychwala się tu Jezusa – króla mazowieckich równin; żołnierzy poległych w Bitwie pod Bzurą, a także inżyniera zmarłego podczas budowy mostu.

Wspinamy się po skarpie na rynek. Rozciąga się z niego ładny widok na Wisłę. Małymi uliczkami jedziemy w górę miasta. Cicho tu i spokojnie. Ładne, ale jakby uśpione miasteczko. Pustawo na ulicach.

I nagle w tym spokoju i przemijaniu widzimy dostojny miejski szalet. Instrukcja obsługi w czterech językach. Jednak prawdziwym zaskoczeniem jest, inne niż zwykle, przeznaczenie szaletu – władze gminy dyskutują z mieszkańcami.

Opuszczamy Wyszogród i jedziemy do Sochaczewa, bo stamtąd mamy pociąg do Warszawy. Byliśmy w Sochaczewie przy okazji Rajdu Olenderskim Szlakiem. Jedziemy krajową pięćdziesiątką. To straszny wybór. Nie dość, że mimo niedzieli pełno tu tirów, to jeszcze co chwila znaki zakazu ruchu rowerów, bez żadnej alternatywnej drogi.

Przy wjeździe do Sochaczewa witają nas ruiny zamku książąt mazowieckich. Stowarzyszenie na Rzecz Historycznej Odbudowy Zamku w Sochaczewie „Nasz Zamek”, wraz z licznymi partnerami, pozyskało unijną dotację na zabezpieczone skarpy wzgórza zamkowego oraz na konserwację murów warowni.

Kierujemy się do centrum miasta i wzdłuż linii kolejki wąskotorowej dojeżdżamy do dworca PKP.

W poczekalni wisi zaskakująca, jak na miejsce, oprawa zegara.

Mamy pociąg za godzinę, więc szukamy miejsca z kawą. Przez ostatnie kilkadziesiąt kilometrów nie udało nam się takiego znaleźć. A jednak cuda się zdarzają: w budynku dworca mieści się kameralna Mała Czarna Cafe. A w niej kawa z ekspresu, zapiekanki, desery. Prawdziwe rozkosze.

Posileni wsiadamy w pociąg Kolei Mazowieckich. Po godzinie jazdy jesteśmy na Powiślu. Jeszcze skok przez most i jesteśmy w domu.

Dwa Kółka do Łodzi

$
0
0

Długość trasy: 170 kilometrów.

Jedziemy na Masę Krytyczną. Tym razem jednak droga dojazdowa jest dziesięć razy dłuższa niż sama Masa.

- Jeszcze nigdy nie wybierałem się tak wcześnie na Masę Krytyczną– powiedział Marcin, jadąc kilka minut po siódmej rano przez Most Poniatowskiego. Jedziemy na Wolę spotkać się z Markiem, który czeka na nas na rogu Prymasa Tysiąclecia i Wolskiej. Już we trzech, pasem rowerowym na Dźwigowej, przedostajemy się na Włochy i dalej prujemy wzdłuż torów w stronę Piastowa.

Pierwszy raz ruszamy w większym składzie. Zaczęło się od Kowlaka – naszego kolegi i łódzkiego przewodnika– który namawiał nas do udziału w Łódzkiej Masie Krytycznej. Potem Piotrek zaprosił swoje znajome związane, tak jak Kowlak, z Programem Liderzy PAFW. Marcin też rozesłał wici wśród swoich znajomych. W efekcie na wycieczkę jedzie w sumie pięć osób. Zrobiliśmy nawet spotkanie przed wyprawą, omówiliśmy trasę i niezbędne sprawy organizacyjne.

Jedzie nam się dobrze. Piękne błękitne niebo, temperatura trochę ponad 10°C. Jedyne, co nam lekko przeszkadza, to wiatr – mogłoby dmuchać nieco słabiej, lub chociaż z tyłu. Ruch niezbyt duży, choć wyraźnie zwiększa się gdy dojeżdżamy do Pruszkowa. Po drodze wpada nam w oczy „domeczek”, który ktoś wystawił na sprzedaż.

W Otrębusach mijamy znane nam Muzeum Motoryzacji i Techniki.

Za chwilę jesteśmy już w Podkowie Leśnej i drogą numer 719 podążamy w stronę Grodziska Mazowieckiego. Zaczyna się koszmar zakazu ruchu rowerów. Wzdłuż szosy wytyczone są niby drogi dla rowerów, a w rzeczywistości drogi współdzielone dla pieszych i rowerzystów. Drogi są z kostki; to poszerzają się, to zwężają.

Przy stacji kolejowej w Jaktorowie wspaniale prezentują się rowery przy specyficznym Park and Ride.

Zaraz potem osiągamy 50 kilometr wycieczki – robimy krótki postój na stacji benzynowej. Mamy chwilę na podziwianie szprychówek naszej wyprawy.

Wjeżdżamy do Żyrardowa – miasto wita nas rozkopami i blokowiskiem.

Do Skierniewic coraz bliżej. Połykamy kilometry, jednak są tacy, którym łykanie idzie znacznie łatwiej i szybciej.

Okolice wzdłuż drogi wyglądają momentami bardzo sielsko. Szczególnie spodobały nam się tereny Puszczy Mariańskiej. Jednak nie mamy zbyt wiele czasu na kontemplację przyrody. Jesteśmy przecież umówieni z resztą wycieczki w Skierniewicach.

Na licznikach 85 kilometrów – Skierniewice. Napotkany tubylec namawia nas na zwiedzanie dworca kolejowego – podobno ten skierniewicki to najładniejszy tego typu budynek w Polsce. Poza tym remontowano go 18 lat, więc można oczekiwać czegoś efektownego. Rzeczywiście budowla duża i ciekawa.

Obok dworca ulokowano okazały parking dla rowerów. Klimat prawie jak w Holandii.

W pobliskiej kawiarni czekają na nas Małgorzata i Joanna. Posileni, wypoczęci, w dobrych humorach ruszamy dalej.

Za Skierniewicami pogoda jeszcze ładniejsza niż dotychczas – jest słoneczniej i cieplej. Jednak nadal mocno wieje, momentami tak, że wiatr spowalnia nas nawet na zjazdach. No i zaczęły się też pagórki. Do tej pory było w miarę płasko: w Warszawie zaczynaliśmy na wysokości 82 m n.p.m., w Skierniewicach byliśmy na 86 m n.p.m. Teraz teren wyraźnie się wznosi.

Za Starymi Rowiskami uciekamy z drogi 705 i prawie nieuczęszczaną drogą jedziemy w stronę Gzowa i Jeżowa. W Gzowie na przystanku robimy sobie pamiątkowe zdjęcie.

Z górki na pazurki i z pazurki na górki wdrapujemy się do Jeżowa. Miasteczko, jak wiele podobnych w Polsce, kiedyś musiało być bardzo ładne. Trochę tego uroku dotrwało do dzisiaj.

W Jeżowie uzupełniamy płyny i przekąszamy co nieco. Przecinamy drogę krajową numer 72 i lokalnymi dróżkami kierujemy się w stronę Brzezin. Łódź wydaje się być już na wyciągnięcie ręki.

Jedziemy w stronę miejscowości Popień–Parcela, potem w stronę Marianowa i Leszczyn. Chwilami jedziemy po asfaltowej drodze, potem po szutrze, znowu po niby-asfalcie. Najgorsza nawierzchnia to asfalt z zatopionymi kawałkami kamieni – jazda po tym to prawdziwa gehenna.

Pośrodku niczego spotykamy tablicę zachęcającą do zwiedzania okolic szlakami Pamięci, Zadumy, Wytchnienia i Łaknienia.

I piękna nasza Polska cała.

W okolicach miejscowości Wągry (w okolicy są też Nowe Wągry) próbujemy pytać o drogę.

Do Brzezin którędy?– zagadujemy napotkaną gospodynię. – A tam– macha ręką w nieokreślonym kierunku. – A wy to do autostrady chcecie?– pada precyzujące pytanie. Kończymy dialog i zdajemy się na siebie i GPS. Mijamy Wągry i mamy coraz bliżej do Brzezin, ale też jesteśmy coraz bardziej głodni i zmęczeni.

Do Brzezin wdrapujemy się zmachani. Na liczniku prawie 130 kilometrów, ale nie to jest najbardziej dolegliwe. Brzeziny są na wysokości 195 m n.p.m., czyli różnica wzniesień między Skierniewicami a Brzezinami to prawie 110 metrów. Znajdujemy sklepik, rozsiadamy się w ogródku. Jak to miło posadzić pupę na czymś innym niż siodło roweru. Wyciągamy kanapki, zajadamy się, pijemy. Relaks, rozkosz, prawie spa.

Przed nami ostatni odcinek drogi, jednak dość trudny, bo Łódź leży na wysokości 239 m n.p.m. Do miejsca zbiórki Masy Krytycznej mamy do przejechania jeszcze jakieś 25 kilometrów. Wzmocnieni odpoczynkiem dziarsko ruszamy, już niemal świętując sukces. I nagle kicha, taka prawdziwa – Piotrek łapie gumę. Zmieniamy dętkę, ale nie idzie to tak szybko jak byśmy chcieli. Udział w Masie oddala się.

Nie poddajemy się i zaczynamy wdrapywać się w stronę Łodzi. Przez Malczew, Adamów i Eufeminów wjeżdżamy do Łodzi. Mamy wielką satysfakcję, choć to jeszcze nie koniec wycieczki.

Malowniczą i Rokicińską dojeżdżamy do Piłsudskiego. Okazuje się, że Kowlak czeka na nas mimo, że Masa już się rozpoczęła. Holuje nas na Księży Młyn, do miejsca w pobliżu planowanego postoju Masy.

Łódzka Masa Krytyczna jest nieco inna niż warszawska. Przede wszystkim jest krótsza – ta miała 18 kilometrów. Poza tym ma postój, na którym liczy się uczestników i rozdaje szprychówki. I w dodatku szprychówki mają unikatowe numery i są rozdawane za darmo. Masa do której dojechaliśmy zgromadziła ponad 1300 osób, w tym całkiem dużo dzieci. My też się przydaliśmy, bo część z nas rozdawała szprychówki.

Po postoju ruszyliśmy z Masą, jednak szczęście trwało krótko. Usłyszeliśmy huk, jakby wystrzał petardy. Ale to nie były fajerwerki, tylko Małgorzata złapała gumę. Pękła nie tylko dętka, opona miała sporą dziurę. Zakleiliśmy oponę, zmieniliśmy dętkę i na paluszkach ruszyliśmy w stronę dworca Łódź Widzew. Masa oczywiście odjechała bez nas.

Jechaliśmy powolutku z obawy o dętkę. W drodze na dworzec dołączyła do nas Ania, dziewczyna Kowlaka. Razem zdążyliśmy coś zjeść i bez pośpiechu wylądowaliśmy na dworcu.

Ze względu na dziwne przepisy PKP rower w pociągu TLK można przewieźć tylko w wagonie do przewozu rowerów. Piotrek wiedząc o tym napisał do osoby zajmującej się wynajmem wagonów w komunikacji krajowej. Okazało się, że bez problemu i za darmo koleje dołączą wagon do przewozu rowerów do składu, którym zamierzamy jechać. Na pewniaka poszliśmy kupić bilety, ale okazało się, że nikt nic nie wie o dodatkowym wagonie. Zrobiło się niepewnie. Jednak pani kasjerka zadzwoniła gdzieś i spowodowała, ze kierownik pociągu nie tylko zabrał nas w podróż do Warszawy, ale jeszcze zadbał, abyśmy na pewno wszyscy wsiedli wraz z naszymi maszynami. Kowlak ze swoją dziewczyną machają nam białymi chusteczkami na pożegnanie. Pociąg jest prawie pusty, więc rowery podróżują wygodnie.

My też usiedliśmy i jechaliśmy do domu, tym razem bez najmniejszego z naszej strony wysiłku. Tego dnia każde z nas pobiło swój dzienny rekord długości jazdy na rowerze.

Podlasie

$
0
0

Długość trasy: 103 kilometry.

Rozochociła nas wyprawa do Łodzi. Poczuliśmy w sobie moc. Może teraz będziemy zdobywać wschodnie rubieże naszej ojczyzny?

Słowo się rzekło, ruszamy w kierunku Białorusi. Jedziemy Płowiecką w stronę Anina. Po drodze mijamy miejsce gdzie sprzedają składaki.

Dojeżdżamy do Kajki i skręcamy w lewo w Krawiecką, by nie musieć jechać drogą E30 na Terespol. Na początku jest niewinnie – asfalt, potem utwardzona droga, a potem to już prawdziwy cross przez mazowieckie lasy. I tak telepiemy się w piasku i błocie; mamy super rozgrzewkę o poranku.

W Wesołej ścieżynka zmienia nazwę na Gościniec i zaraz potem kończy się na murze cmentarza. Chcąc nie chcąc, dalej jedziemy poboczem E30. Kawałek tylko, bo znowu dajemy nura w las i po chwili jesteśmy w Zakręcie. A tu wszyscy jadący z Lublina witani są po warszawsku - estetycznymi reklamami.

Przejeżdżamy na drugą stronę drogi na Terespol i skręcamy w Szklarniową. Dosłownie kilkaset metrów od szosy miła niespodzianka – kameralne osiedle domków jednorodzinnych. Co prawda ogrodzone, ale zgrabne i ładnie położone.

Jedziemy nadal Szklarniową i zaczynamy zabawę w… i ty możesz zostać indianinem. Na drodze odkrywamy ślady dzików. Paniska nie krępują się ludzi i spacerują środkiem traktu.

To już drugi raz, gdy podczas naszych wycieczek spotykamy ślady tych miłych zwierzątek.

Droga coraz bardziej fatalna, potwierdza to urzędowa tablica.

Zostawiamy w tyle Cisie i jedziemy dalej wzdłuż torów.

Na wysokości Dębe Wielkie przejeżdżamy na drugą stronę E30. Dębe zza kierownicy samochodu musi wyglądać jak małe „nic” przytulone do drogi na Białoruś. Z perspektywy roweru nie prezentuje się jakoś szczególnie lepiej.

Trafiają się jednak rodzynki. Jak dobrze zachowany i wyraźnie zadbany pomnik poświęcony żołnierzom Armii Czerwonej.

Innym charakterystycznym miejscem jest gustownie urządzony zajazd Pod Dębem.

Od Dębego jedziemy w stronę Mińska Mazowieckiego. Wzdłuż szosy prowadzi dość wygodna droga, która ma charakter drogi lokalnej. W zasadzie już od Zakrętu da się bezpiecznie pojechać wzdłuż E30, bo obok drogi poprowadzono drogę dla rowerów i pieszych. Jednak jej nawierzchnia to kostka i jeździ się mało przyjemnie.

W Stojadłach zwiedzamy Mc Donald’s, to jeden z dwóch barów w Polsce z systemem oddzielnego zamawiania i odbioru jedzenia.

Przed Mińskiem Mazowieckim trafiamy na niemal powtórkę już dzisiaj widzianego obelisku. Tym razem jednak to nie tylko postument, to także mały cmentarz.

Wjeżdżamy do Mińska i uciekamy w bok od głównej drogi. Jedziemy Armii Ludowej, Konstytucji 3 Maja, Mireckiego. Gdyby nie reklamy, można by uznać, że czas się tu zatrzymał.

Przed Siennicką zatrzymuje nas pomnik I Pułku Lotnictwa Myśliwskiego „Warszawa”. Pułk ma bogatą tradycję walki „za wolność naszą i waszą”.

Dalej jedziemy ulicą, której patronuje 1 Pułk Lotnictwa Myśliwskiego „Warszawa”. Przed skrzyżowaniem z ulicą Dąbrówki trafiamy na Cmentarz Żydowski. Kiedyś pewnie miejsce pochówku usytuowane było za miastem; teraz wygląda tak, jakby kirkut ktoś wrzucił między zabudowania. Z jednej strony jest myjnia samochodów z rozkrzyczaną obsługą, z drugiej cmentarz sąsiaduje bezpośrednio z domami, trzeci bok to jakiś brzydki płot. Nie wiemy czy kirkut przetrwał wojnę, czy raczej jesteśmy na terenie lapidarium. Bardzo wiele macew jest przewróconych, popękanych, niekompletnych. W Mińsku i okolicach w czasie wojny zginęło ponad 5500 Żydów.

Opuszczamy Mińsk ulicą Mazowiecką i jedziemy wzdłuż torów kolejowych na wschód. Potem odbijamy w stronę Wiciejowa i po chwili jesteśmy w Cegłowie, które próbowaliśmy odwiedzić w dożynki w zeszłym roku. Zostawiamy za sobą mariawicką stolicę Mazowsza i kierujemy się lokalną drogą w stronę Mrozów. Wjeżdżamy ulicą Mickiewicza. Tu wszystkie ważne gminne instytucje skupione są w jednym miejscu.

Z miejscowości wyjeżdżamy ulicą Pokoju i pedałujemy znowu wzdłuż torów kolejowych do Terespola. Mijamy miejsca o poważnych nazwach: Grodzisk, Grodziszcze.

W miejscowości Choszcze napotykamy kolejny pomnik poświęcony poległym za Polskę.

Kilka kilometrów dalej stoi sobie samotnie przy drodze kapliczka.

Z Choszczy kierujemy się w stronę Sosnowe i Albinowa. Znowu grzęźniemy w błotnistej i klejącej mazi, choć okolica przepiękna.

Potem przez Olesin, Kępę, Józefin jedziemy w stronę Kotunia. Od kilku dni nic nie pada, świeci słoneczko, ale po okolicy widać, że zima była śnieżna.

W Broszkowie wjeżdżamy na E30. I stąd, jak w pysk strzelił, walimy w stronę Siedlec. O tym ostatnim etapie wycieczki w zasadzie da się powiedzieć tyle: nudno, szybko, dużo samochodów. Marcin rzucił: – może w Siedlcach napijemy się kawy, rozprostujemy nogi? Piotrek ostudził te nadzieje, zostało nam bardzo mało czasu do odjazdu pociągu, którym zamierzaliśmy wracać.

Wpadamy do Siedlec, kupujemy bilety i ledwie starcza czasu na dosłownie kilka fotografii.

Nogi rozprostowujemy już w pociągu. Po półtorej godziny jazdy jesteśmy na Wschodniej.

Tak tu cicho – Podkowa Leśna

$
0
0

Długość trasy: 75 kilometrów.

Kolejna nasza próba odwiedzenia Podkowy Leśnej, tym razem udana. A warto było, bo okolica piękna i relaksacyjna.

Wiosna wreszcie przypomniała sobie, że bycie pośredniczką między zimą a latem oznacza także: słońce, kwitnienie, zieloność. My korzystając z łaskawości primavery ruszamy w poszukiwaniu połączenia zieleni i architektury. Pomysłodawcą idei miasta – ogrodu był urbanista Ebenezer Howard. Na początku dwudziestego wieku, w książce „Miasta ogrody jutra”, przedstawił wizję połączenia zalet miasta i uroków wsi. Pomysłu do którego można tęsknić i dzisiaj. Miasto: rozrywka, dużo usług, duże możliwości znalezienia pracy i wieś: świeże powietrze, niskie koszty życia, spokój. Miasta – ogrody miały mieć z góry zaplanowaną wielkość i być otoczone zielenią i polami uprawnymi.

Niezależnie od siebie idea ta realizowana była w okolicach Warszawy, między innymi w Ząbkach i Podkowie Leśnej. W Ząbkach byliśmy, pora na Podkowę.

Ruszamy przez Most Poniatowskiego i dalej prosto Alejami Jerozolimskimi.

Za Łopuszańską skręcamy w ulicę Jutrzenki, biegnącą skośnie do Alej. Mijamy Salomeę i Środkową, przejeżdżamy przez Opacz. W okolicy głównie rozkopy pod brakujący odcinek obwodnicy S2 i gwizd samolotów, które w hurtowych ilościach właśnie teraz lądują nad naszymi głowami.

Potem jedziemy przez Michałowice. Marcin jest zauroczony kolorystycznym pięknem mijanego domu. Jak na dłoni widać upodobania kolejnych właścicieli.

Przychodzi nam do głowy by kawałek pojechać wzdłuż torów WuKaDki. Duży błąd. Co prawda jest malowniczo, jednak okolica bardziej przypomina bagna, niż jakąkolwiek drogę. Marcin nieomal traci but, a jego rower nabiera pustynnych barw ochronnych.

Przez Stawy Pęcickie jedziemy w stronę Komorowa. Tu już zaczynają się piękne zadrzewione aleje i pomniki przyrody.

Przez Komorów dość długo jedziemy ulicą Mikołaja Reja. Przejazd na wprost przez ulicę Główną wydaje się niemożliwy. Decydujemy się skorzystać z podpowiedzi. Od jakiegoś czasu Mapy Google mają opcję planowania tras dla rowerzystów. Postanawiamy zawierzyć elektronice i skorzystać z propozycji firmy z Kalifornii. Wjeżdżamy w uliczkę Opłotki - nazwa wyjątkowo trafnie opisuje miejsce. Przesmyk ma tak małą szerokość, że ledwo mieścimy się na rowerach.

Łąkową dojeżdżamy do WuKaDki i już bez przeszkód - wzdłuż torów, raz po jednej stronie, raz po drugiej, wjeżdżamy do Podkowy.

W Podkowie wita nas zabytkowa aleja, jakich mnóstwo tu wkoło.

Na pewno mieszka się tu wspaniale, pośród drzew, z kameralnie zaprojektowanymi ulicami, z niezłą kolejową komunikacją z Warszawą. W przeciwieństwie do Ząbek, tu pomysł miasta – ogrodu został zrealizowany do końca. Teren, na którym powstała Podkowa należał do Stanisława Lilpoppa. W 1922 roku została powołana spółka Elektryczne Koleje Dojazdowe (protoplasta dzisiejszej WKD), a w 1925 spółka „Miasto-Ogród Podkowa Leśna”. Projekt miasta – ogrodu wykonał architekt Antoni Jawornicki. W 1981 roku Podkowa Leśna w całości została wpisana do rejestru zabytków, wraz z układem urbanistycznym architektury i zieleni. O innych miastach – ogrodach w Polsce i na świecie można poczytać na stronie www.miastaogrody.pl.

Przez Podkowę jedziemy Wiejską, Bukową i Jana Pawła II. Zwraca naszą uwagę ładny pałacyk, mieszczący Wyższą Szkołę Humanistyczno-Teologiczną, założoną przez Kościół Adwentystów Dnia Siódmego. Szkoła oferuje ciekawe kierunki, a otoczenie jest naprawdę miłe.

Wracamy JPII w stronę Alei Lipowej i zagłębiamy się w uliczki Podkowy. Miasto jest zbudowane koncentrycznie wokół stacji WKD. Jedziemy malowniczą Słowiczą, która prowadzi nas do rezerwatu przyrody Parów Sójek. Jakieś ptaki podśpiewują, ale nie wiemy czy to na pewno sójki.

Okolica jest zaiste niesamowita. Z jednej strony linia kolejowa, wokół lasy, park miejski i kilka rezerwatów przyrody. I pośród tego mieszkają ludzie. Niektóre domy przypominają pałace, inne to po prostu jednorodzinne domki.

Zaglądamy do domu - dzisiaj muzeum - Iwaszkiewiczów. Wita nas niezbyt zachęcająca tablica, ale to pewnie efekt kradzieży portretu byłych właścicieli pędzla Witkacego, dokonanej kilka lat wstecz.

Wracamy w stronę stacji i siadamy na kawce w małej kawiarence. Otoczenie jest nieco dziwne. Obok jest plac zabaw i kościół. Mieszają się dźwięki dziecięcego gwaru, kawiarnianych rozmów, modlitw i jeszcze czegoś krzykliwego. To po dachu kościoła dumnie maszeruje paw.

Po kawce (obaj), ciachu (Piotrek) i zupie (Marcin) zbieramy się w drogę powrotną. Brwinowską jedziemy do Obwodnicy, potem Warszawską w stronę Pruszkowa i dalej Alejami Jerozolimskimi do Warszawy. Sprawdzamy jakie czasy podają Google w swoich opisach tras rowerowych. Z Podkowy do nas na Grochów wychodzi im 1 godzina 35 minut. Nam zajmuje to godzinę dwadzieścia, jednak do granic Warszawy stale jedziemy 30 km/godzinę. Chyba Google trochę przesadzają. To nie jest przyjemna prędkość przy krajoznawczym jeżdżeniu, a poza tym nie chodzi o to, by dojechać na miejsce mokrym od potu. Teraz marzymy już tylko o prysznicu.

Cykady na Cykladach, Świercze pod Ciechanowem

$
0
0

Planujemy odwiedzić Ciechanów, jednak piach i mapy Googla skutecznie skracają nam wycieczkę. Za to Wkra staje się dla nas królową polskich rzek.

Ruszamy Jagiellońską. Nie uzgadnialiśmy dokładnej trasy, wiadomo, że jedziemy w stronę Ciechanowa. Jest pogodnie; lekki poranny chłodek motywuje nas do kręcenia i zapowiada ładny dzień. Jest dość wcześnie, więc bez towarzystwa samochodów jedziemy Modlińską w stronę Legionowa.

Zostawiamy po prawej obwodnicę i kierujemy się w stronę Jabłonnej. Przed samą obwodnicą mija nas para szosowców. Ubrani w obcisłe, na niezłych rowerach – wypatrzyliśmy Scotta raczej z tych droższych.

W stronę Nowego Dworu Mazowieckiego jedziemy Modlińską i Wojska Polskiego. Kiedyś tę trasę pokonywaliśmy, jadąc wałem wzdłuż Wisły. Za Skierdami zatrzymujemy się na stacji benzynowej o wdzięcznej nazwie Magdusia. Ciekawe na czyją cześć nadano stacji takie ładne imię. Przed stacją pokaz sztuki ludowej w służbie sektora paliwowego.

Narew pod Modlinem pięknie się rozlewa, a sama twierdza jest na sprzedaż za coraz mniejsze pieniądze; ostatnio potrzeba niecałe 28 milionów złotych by mieć to cacko. Agencja Mienia Wojskowego zaczynała od 220 milionów złotych.

Wjeżdżamy na teren twierdzy. Podczas wycieczki do Podkowy Leśnej zawierzyliśmy opcji trasy dla rowerów w mapach Googla. Tym razem też się na to decydujemy.Mapa prowadzi nas przez zachęcająco wyglądającą bramę. Za bramą robi się nieco błotniście, a potem otwiera się przed nami widok jak z delty Missisipi. Zielone bajoro rozlewa się naokoło. Przydałaby się nam płaskodenna krypa. Żałujemy, że nie mamy rowerów wodnych. Zawracamy i szukamy innej drogi.

Obwodową jedziemy do ulicy Generała Thommée. Po drodze mijamy Restaurację Borodino z okazałą architekturą.

Tym razem także ufamy mapom Google i lądujemy na płocie lotniska Modlin. Za płotem widać interesującą nas drogę, ale i tym razem nasze rowery to za mało – przydałyby się latające rowery jak z Bonda lub Fantomasa.

Zarzucamy trasy rowerowe Googla i jedziemy przez Pomiechówek, Kosewko, Szczypiorno, Śniadówko. Droga jest malownicza i relaksująca. Jedziemy wzdłuż Wkry i mamy ochotę położyć się na trawce, albo dać nura w chłodne wody rzeki. Sporo po drodze domków letniskowych i pól namiotowych.

Za Borkowem wjeżdżamy w drogę na Cieksyn i Miszewo B. Niewinna z pozoru droga zamienia się w poligon testowy dla pojazdów przystosowanych do pokonywania piaszczystych wydm. Przydałby się jakiś Cruiser. Brniemy w tym piachu jakieś 12 kilometrów. Wydaje się nam, że minęła już wieczność, a my ciągle w piachu. Wreszcie w okolicach Nowego Miasta spotykamy asfalt i z radości pędzimy jak oszalali.

Wjeżdżamy do Nowego Miasta, ale to miasto głównie z nazwy. Jest nawet rynek, jednak próba wypicia kawy czy znalezienia przed dwunastą czynnego lokalu gastronomicznego jest skazana na porażkę. Kupujemy w spożywczym suchy prowiant, siadamy na ławeczce i posilamy się.

Mieliśmy w planach jazdę do Ciechanowa, ale droga przez piach skutecznie skróciła nam wycieczkę. Obaj musimy być w domu około czternastej. Zmieniamy więc marszrutę i drogą 620, przez Szczawin, Klokówek, Klukowo, jedziemy do Świerczy.

Tu łapiemy pociąg i wysiadamy na stacji Warszawa ZOO. Po kilku chwilach jesteśmy w domu.

Łowicz

$
0
0

Długość trasy: 105 kilometrów.

Doświadczamy wszystkiego po trochu: spotkania z techniką, sentymentalnej podróży, ludowego folkloru i płaskiego krajobrazu Mazowsza.

Małgosia, nasza towarzyszka w podróży do Łodzi, od jakiegoś czasu namawiała nas na wycieczkę w okolicę Łowicza. - Piękne okolice - mówiła - a i dziadka ranczo odwiedzimy - zachęcała, no więc czemu nie?

Jedziemy Alejami Jerozolimskimi na drugą stronę Wisły i w zasadzie tak do samego Grodziska Mazowieckiego. Z kronikarskiego obowiązku należy dodać tylko, że w drodze do Grodziska nazwa ulicy zmieniła się kilka razy, a my przejechaliśmy po drodze między innymi przez: Reguły, Pruszków, Milanówek. Jednak w zasadzie z Warszawy droga jak w pysk strzelił.

Nie rozglądaliśmy się zbytnio, wszak tę trasę parę razy już przejechaliśmy. Zwraca naszą uwagę jedynie pomnik Żuka, bo w planach mamy odwiedzenie cmentarzyska starych samochodów.

W Grodzisku czeka na nas Małgosia, która ma być dzisiaj naszą przewodniczką, nie pierwszy raz zresztą. Jest szczerze zadziwiona, gdy mówimy jej o cmentarzysku samochodów. - Jeśli ja nie wiem o czymś takim, to w Grodzisku na pewno niczego takiego nie ma - upiera się. Coś jest może na rzeczy, jednak już we trójkę szukamy tego tajemniczego miejsca. Na znalezionej stronie internetowej czytamy o zapomnianej działce w lesie, o jednej z największych i najdroższych prywatnych kolekcji samochodów w Polsce i na świecie. Brzmi arcyciekawie. Od Królewskiej jedziemy ulicą Na Laski, Piaskową, Podgórną, Myśliwską, do Orląt. I tu rzeczywiście, pod numerem bodajże 11, jest posesja. Trochę może i w lesie, ale w zasadzie po prostu zarośnięta. Zdewastowany teren, dom z powybijanymi szybami i wyrwanymi drzwiami, dziurawe ogrodzenie. Widać wszystkie przejawy opuszczenia. Są też samochody, a zasadzie wraki samochodów. Skorupy, z których wyrwano wszystko, co dało się sprzedać lub zezłomować. Smutny obraz i tylko uruchamiając wyobraźnię i wiedzę samochodową, można dostrzec w tym miejscu jakiś urok.

Wracamy do Piaskowej, a potem do Nadarzyńskiej i Okulickiego. Kręcimy się po małych uliczkach i w efekcie Bałtycką wyjeżdżamy z Grodziska.

Gdzieś u wylotu z miasta natykamy się na samochód: ten jest ładny i nowy.

Przedłużeniem Bałtyckiej przejeżdżamy przez Wólkę Grodziską i Kraśniczą Wolę, a potem wiaduktem jedziemy nad autostradą A2.

W Izdebnie Kościelnym zaiste jest kościół – nawet zgrabny.

Dając prowadzić się drodze, dojeżdżamy do Stanisławowa.

Jedziemy przez Drybus, Nowy Drzewicz, Stary Drzewicz, Oryszew-Osadę i miejscowość o nazwie Cyganka. Niespodziewanie wyrasta przed nami dom w stylu świdermajer. Trafiają się też całkiem stare murowane domy i przedstawiciele nowoczesnej architektury handlowej oraz przykłady architektury pałacowej.

W Oryszewie mijamy Osadę Młyńską, XIX-wieczny, zabytkowy folwark.

Dojeżdżamy do Miedniewic, znanego sanktuarium Maryjnego. Przed zwiedzaniem posilamy się w lokalnym sklepie. I co za spotkanie! Na półce, a także w lodówce, dumnie pręży się Czesio – nasz wierny towarzysz.

Miedniewice, wieś w gminie Wiskitki, pierwszy raz wzmiankowana była już w XIV wieku. Nie ma pewności skąd pochodzi nazwa miejscowości. Jedna wersja mówi o treserach niedźwiedzi pokazujących zwierzęta na jarmarkach, druga o „tropicielach” miodu barciowego. Wieś słynie z cudownego obrazu Świętej Rodziny i kompleksu klasztornego z przełomu XVII i XVIII wieku.

Z Miedniewic jedziemy do Humina, na ranczo dziadków Małgosi. Dom stoi na uboczu, z dala od innych zabudowań. Teraz nikt w nim nie mieszka, a Małgosia zastanawia się nad zainwestowaniem czasu w miejsce gdzie spędzała wakacje. Miejsce jest rzeczywiście urokliwe i łatwo uwierzyć, że można było spędzać tu bajkowe chwile dzieciństwa.

Z Humina mamy niedaleko do Bolimowa, a stamtąd do Nieborowa. Bolimów słynie z warsztatu garncarskiego, który kiedyś, z wycieczką szkolną, odwiedziła Małgosia.

W Nieborowie można podziwiać park i XVII wieczny barkowy pałac. My jednak skupiliśmy się na straganie z pamiątkami, bo przecież trzeba przywieźć do domu jakieś przykłady łowickiego folkloru. I tu też spotkaliśmy Czesia.

Jeszcze dosłownie 10 kilometrów i wjeżdżamy do Łowicza.

Miasteczko jest raczej senne, choć prawa miejskie uzyskało pod koniec XIII wieku. Rozwój i świetność miasta zapewniały osiedlające się zakony i zgromadzenia zakonne. Łowicz był ośrodkiem kształcenia duchownych dla potrzeb administracji kościelnej całej archidiecezji gnieźnieńskiej. Rozwija się również samo miasto, zyskując od królów i prymasów liczne przywileje gospodarcze. Szczególnie słynne są jarmarki łowickie, które ściągają do miasta kupców z odległych stron. Złoty czas dla Łowicza kończy się wraz z potopem szwedzkim. Miasto podnosi się raz jeszcze wraz z budową linii kolejowej w połowie XIX wieku i znowu podupada po klęsce Powstania Styczniowego.

Mała rundka po mieście. Teraz Łowicz stara się postawić na turystów; pasiaki są wszechobecne. Małgosia nawet odcisnęła dłoń w Alei Gwiozd Łowickich.

My wsiadamy do pociągu do Warszawy, Małgosia czeka na połączenie do Grodziska. Mała godzina i jesteśmy na Centralnym.

Jabłka, Pyry, Tarczyn

$
0
0

Długość trasy: 80 kilometrów.

Cmentarz pobudza do uprawiania sportu, a jabłko niekoniecznie oznacza Apple.

Marcin z jakiegoś powodu chce jechać do Tarczyna - Takie małe miasteczko - mówi - Małe i ładne - dodaje. No to jedziemy do Tarczyna, czemu nie.

Przejeżdżamy Wisłę, Ujazdowskimi i Sobieskiego dojeżdżamy do Dolinki Służewieckiej. Skręcamy w Rodowicza „Anody” i mijamy Fort Służew, z charakterystycznym kształtem misy, kolejny do naszej kolekcji warszawskich fortów. Potem Ciszewskiego i Roentgena dojeżdżamy do Puławskiej. Puławską jedziemy do Pyr. To niesamowite, że ta dawna wioska dołączona do Warszawy dopiero w 1951 roku, jest administracyjną częścią Ursynowa. Gdzieniegdzie widać w Pyrach dawny podmiejski charakter, ale też architektoniczną „wielkomiejskość”.

Skręcamy w Karczunkowską w stronę Lesznowoli. Po jakimś czasie spoglądamy za siebie – Warszawa jest na wyciagnięcie ręki, a to jednak jakieś 15 kilometrów odległości.

We wsi Zgorzała czas się zatrzymał – miejscowość jest nadal w województwie warszawskim. Czyli mamy stale 1998 rok.

Jedziemy ulicą Postępu do Nowej Woli. Wydawać by się mogło, że wokół są tylko puste pola, ale za chwilę będą jednym wielkim blokowiskiem, tylko trochę ładniejszym niż te z lat siedemdziesiątych.

Szkolną i Słoneczną wjeżdżamy do Lesznowoli.

Ulica Wojska Polskiego kieruje nas do Wilczej Góry, gdzie Fundacja Synapsis prowadzi ośrodek dla dzieci i dorosłych z autyzmem.

We Władysławowie zatrzymujemy się w sklepie by uzupełnić płyny. Tablica obok sklepu pełni rolę słupa ogłoszeniowego. W podwarszawskich miejscowościach spotkaliśmy wiele takich tablic.

Przez Kuleszówkę dojeżdżamy do Cmentarza Komunalnego Południowego.

Dobrze wyasfaltowane drogi wokół nekropoli stały się terenem rekreacyjnym. Widzieliśmy rolkarki i quadziarza. Trochę to paradoksalne w pobliżu cmentarza.

Przez Stefanowo dojeżdżamy do krajowej siódemki,jeszcze parę kilometrów i skręcamy do Tarczyna.

Przy wjeździe do miasteczka widać niebieską wieżę niewiadomego przeznaczenia.

Trafiliśmy do Tarczyna w porze zakończenia mszy. Kilka starszych pań wprost z kościoła pomaszerowało środkiem drogi dla rowerów.

Obok kościoła, na rynku, jest fontanna z jabłuszkiem, symbolem bogactwa okolicznych sadów.

Jednak hitem jest pomnik umiejscowiony w centralnej części. To obelisk ku czci wszystkich bohaterów: od Konfederatów Barskich, poprzez Powstańców Listopadowych, po żołnierzy Drugiej Wojny Światowej.

Na jednym z domów zauważamy baner z reklamą kawiarni, która już w nazwie obiecuje Caffe Latte. Nie bardzo potrafimy zlokalizować lokal, ale przy okazji podziwiamy przebrzmiałą nieco urodę miasta.

Znajdujemy wreszcie Cafe Latte. Kawiarnia jest na Ziółkowskiego, w jednym z domów na nowym osiedlu.

Kawa jest bardzo dobra, można też coś zjeść na słodko i na słono. Miły i pomocny okazał się właściciel. Porozmawialiśmy trochę o kawiarni i Tarczynie. Pan Darek wskazał nam ciekawą drogę powrotną.

Posileni i napojeni ruszyliśmy drogą 876 w stronę Piaseczna. Zaraz za skrzyżowaniem z krajową siódemką przejeżdżamy przez mostek nad strumykiem i jedziemy dalej ulicą Spacerową.

Gdy droga dochodzi do torów kolejowych, zmieniamy kierunek i jedziemy wzdłuż torów.

Za chwilę dojeżdżamy do stacji piaseczyńskiej kolejki wąskotorowej. W Tarczynie, a w zasadzie w Rudzie, jest jej stacja końcowa. Kolejkę widzieliśmy już w Piasecznie.

Dalej jedziemy Piaseczyńską, droga w prawo idzie w stronę miejscowości Łoś, my w lewo jedziemy do Piaseczna. Mijamy Gołków i za chwilę wjeżdżamy do Piaseczna.

Nie chcę się nam już dzisiaj jeździć, więc skręcamy na dworzec PKP. Znowu przyglądamy się stacji i mamy wrażenie, że przed wojną peron był w innym miejscu niż dzisiaj.

Wsiadamy w pociąg i dojeżdżamy do Zachodniej. Potem skok przez Śródmieście i jesteśmy w domu.


Wschodni Front / Rower Relacji Warszawa Białystok

$
0
0

Długość trasy: 217 kilometrów.

Nikt z nas do tej pory nie przejechał jednego dnia 200 kilometrów. Bardzo chcemy by się nam udało. Ruszamy na Białystok.

Stało się! Po długim oczekiwaniu wreszcie jedziemy. Dzisiaj jest ten dzień!

W efekcie wyrusza nas czwórka. Marcin i Piotrek (rzecz jasna) oraz Agnieszka i Kowlak. Kowlak był naszym przewodnikiem podczas wycieczki do Łodzi, a także pilotował nas podczas naszej wyprawy na Łódzką Masę Krytyczną. Agnieszka jest koleżanką Kowlaka z czasów, gdy obydwoje pracowali w Głównej Kwaterze ZHP.

Humory nam dopisują, pogoda cudna, pora wczesna, czyli idealne warunki do jazdy.

Jedziemy do Węzła Marsa, potem chwilę Żołnierską i skręcamy w stronę Zielonki. Dalej drogą 634 do Wołomina. W mniejszych miastach przestrzeń jest bardziej poukładana i ponazywana. Z Wołomina - mijając Mięse, Kury i Sulejów – dojeżdżamy do Jadowa; oczywiście Szosą Jadowską.

Za Jadowem wskakujemy na krajową pięćdziesiątkę i nią jedziemy w stronę Łochowa. Samochodów niezbyt wiele, jedzie się całkiem bezpiecznie i przyjemnie. Oczywiście, miło byłoby jechać polnymi drogami, ale priorytetem jest przejechać 200 kilometrów w ciągu jednego dnia. Bo skoro mogliśmy przejechać sto kilometrów, to czemu nie dwieście?

W okolicach Łochowa robimy pierwszy postój: siku, batony, napoje izotoniczne, czekinowanie na fejsie. Ciekawych nazw coraz więcej. Najpierw natykamy się na Rondo Napolena i Szlak Napoleoński. Nie wiemy tylko czy Napoleon tędy szedł na Moskwę czy pokonany wracał. Potem taka nazwa: Legia. Znajoma, a jakże, ale rzadko widywana w tej odległości od Warszawy. I na deser Wilczogęby.

Okoliczności przyrody robią się coraz piękniejsze, to znak, że zbliżamy się coraz bardziej do Bugu. Nie my jedni podróżujemy na rowerach, przedstawicielka lokalesów porusza się z gracją, mimo coraz większego upału. Ale nikt nie ma tak ładnie napisane Łódź jak Kowlak.

Jedziemy nadal krajową pięćdziesiątką w stronę Sadownego. Z jednej strony robi się coraz bardziej patriotycznie, wszak jesteśmy w pobliżu Stoczka, z drugiej coraz bardziej nadbużańsko.

Gdzieś po drodze przerwa, znów na stacji benzynowej.

I kolejne zdjęcie do kolekcji „Gustowne ozdoby w służbie przemysłu paliwowego”.

Dojeżdżamy do Sadownego, a tam wita nas gigantyczne dzieło księdza kanonika Stanisława Obłozy. Kościół dostojny, a w jego otoczeniu stoi pomnik ks. Jerzego Popiełuszki.

Przekraczamy Bug pod Brokiem i jedziemy w stronę Małkini ulicą Małkińską (jasna sprawa), która jest częścią drogi 694. Droga wiedzie wzdłuż Bugu serwując bardzo ładne widoki. Wskoczyłoby się do wody, tym bardziej, że upał daje czadu.

A po drodze trafiamy na rzeczki, o wdzięcznych nazwach, wpadające do Bugu.

W Małkini posilamy się pod pomnikiem Piłsudskiego i z nową energią posuwamy się dalej.

Małkinia sprawia wrażenie, jakby dziewiętnastowieczna wioseczka wkomponowała się w przedmieścia, a te z kolei dotknęła choroba wielkomiejskich ambicji. Tak więc drewniane chałupki stoją pośród murowanych klocków, wokół kebab, pizza i markety.

Żegnamy Małkinię i jedziemy w stronę Czyżewa. Zboże po horyzont, boćki w gniazdach i Zuzela. To ani imię żeńskie, ani instrument. To miejsce narodzin prymasa Stefana Wyszyńskiego.

Zbliżamy się do granicy województw mazowieckiego i podlaskiego. Po drodze mijamy rodzaj drzewa wisielców, tyle że na gałęziach wiszą zwłoki naszej cywilizacji. Tabliczki głoszą: „Czy chcesz...mieć taki LAS!”.

Skręcamy na drogę krajową 63 do Czyżewa. Miasto wita nas odważną koncepcją zabudowy rynku. Odwaga to jedyna wartość architektury tego miejsca.

Z Czyżewa kierujemy się do Wysokiego Mazowieckiego. Tam czekają na nas Małgosia i Joasia, które były z nami na wycieczce w Łodzi. Z Wysokiego, już w zrównoważonym dżenderowo składzie, jedziemy drogą 678 do Białegostoku.

Z nieba leje się żar coraz większy, ale on nie jest tak uciążliwy, jak chamscy kierowcy płci obojga. Przestaliśmy już liczyć ile razy ktoś na nas trąbił, a także ile głupich odzywek poleciało w naszą stronę. Jak śpiewa Dezerter „Nikt nie panuje już nad sytuacją / To dzikie miasto, to jest wschodni front”. Na szczycie listy przebojów naszej wycieczki znajdują się takie perełki: - A podatek drogowy zapłaciliście? - tak jakby drogi w Polsce budowali z podatku drogowego. - Jak jedziecie? Gęsiego jechać! - i przy okazji straszenie koneksjami w Policji. I ewidentnie numer jeden dziadostwa: z jezdni zganiał nas pan z rowerem napędzanym spalinowym silniczkiem. Przykre, że tak piękne tereny bywają zamieszkałe przez tak niepiękne indywidua.

Za Wysokiem Mazowieckiem pagórków robi się coraz więcej. Raz w górę – z mozołem, raz w dół – ze świstem w uszach zbliżamy się coraz bardziej do celu naszej podróży.

Białystok jest już na wyciągnięcie ręki. Pierwsza 200 kilometrów na liczniku ma Agnieszka; ona i Kowlak przyjechali na miejsce zbiórki z okolic Placu Hallera, więc na starcie mieli kilka kilometrów więcej.

Miasto wita nas rozkopami, ekranami dźwiękoszczelnymi i jest jakieś takie samochodowe, jakby nie dla ludzi. Jednak radość jest wielka. Osiągnęliśmy cel w zaplanowanym czasie.

Do pociągu mamy niewiele czasu. Spieszymy się i na stację wpadamy 20 minut przed odjazdem.

Dzielimy się: część stoi po bilety, część kupuje coś do zjedzenia, ktoś inny pilnuje rowerów. Tym razem podstawiają zamówiony wcześniej wagon rowerowy (w Łodzi to nie wyszło); pan z PKP w Warszawie spisał się na medal.

Siadamy zmęczeni, pociąg rusza, a do nas dociera, że trasa Warszawa – Białystok jest nasza. Zrobiliśmy to!

Let’s bike, Alumni! Grochów, Praga, Saska Kępa

$
0
0

Długość trasy: 12 kilometrów.

Pierwsza rowerowa wycieczka Alumnów. Pierwsza tak liczna NWR. Dla niektórych – Praga po raz pierwszy w życiu.

- A może byśmy tak zorganizowali wycieczkę dla alumnów? - zaproponowała Marzena Polak z Ambasady Amerykańskiej. Marzena koordynuje w Ambasadzie działania związane z alumnami, czyli grupą ponad 300 osób z Polski, które brały udział w programach stypendialnych Departamentu Stanu USA; Piotrek też był na takim stypendium. Czemu nie, pomyśleliśmy i zaproponowaliśmy wycieczkę po najbliższych nam okolicach.

Aura od początku była przeciwko nam. Nie dość, że całą noc lało, to jeszcze od rana nad głową wisiało ołowiane niebo z realną groźbą opadów atmosferycznych. Na miejsce startu umówiliśmy się przy skwerze na rogu Grochowskiej i Podskarbińskiej, gdzie jeszcze do lat pięćdziesiątych XX wieku odbywały się targi koni. Nie minęło czasu wiele i zaczęło padać. Schowaliśmy się pod drzewo i czekaliśmy na resztę. Okazało się, że reszta też schowała się pod drzewem - tyle że w Parku Skaryszewskim.

Po jakimś czasie pozostała część wycieczki dołączyła i było nas w sumie 13 osób. Rowerowo byliśmy zróżnicowani: rowery górskie, miejskie, szosowe. Starsze i młodsze, wypasione i wypożyczone.

Postaliśmy trochę pod drzewem i uznaliśmy, że trzeba się ruszać, bo deszcz nie zamierza się posunąć. Ruszyliśmy Podskarbińską mijając domy Towarzystwa Osiedli Robotniczych w pobliżu dawnego Instytutu Weterynarii. Minęliśmy rozwalające się resztki toru kolarskiego Orzeł i Mińską dojechaliśmy do Soho Factory.Jeszcze nie tak dawno był to teren Polskich Zakładów Optycznych, dumy przedwojennego przemysłu optyki precyzyjnej. Teraz pozostały jedynie hale produkcyjne. Na szczęście teren wykorzystywany jest jako miejsce rozrywki i twórczości. Można tu znaleźć Muzeum Neonów, knajpy, pracownie designerskie.

Mural z Henrykiem Walezym przypomina, że Kamionek służył kiedyś jako miejsce elekcji królów Polski.

Dojeżdżamy do Lubelskiej i podziwiamy ładną bryłę zakładów Wedla. Na moment zatrzymujemy się przy głazie upamiętniającym miejsce urodzin Romana Dmowskiego.

Wracamy Lubelską, przecinamy Zamoyskiego i jesteśmy na Dworcu Wschodnim. Tunelem pod torami przedostajemy się na Pragę. Po wyjściu z dworca widok zamyka najdłuższy dom w Warszawie, planowany kiedyś jako rodzaj parawanu dla drobnomieszczańskiej zabudowy Pragi.

Przez tory tramwajowe docieramy do Kawęczyńskiej i Remizy Tramwajowej – Zajezdni Praga. Elektryczne tramwaje są w Warszawie niemal od początku XX wieku, a przed Drugą Wojną Światową sieć torów była jedną z dłuższych w Europie.

Kawęczyńską kierujemy się w stronę Bazyliki – serca Szmulek. Bazylika wzorowana jest na Bazylice św. Pawła za Murami w Rzymie. Kościół robi wrażenie swą potężną kolumnadą.

Kręcimy się po Otwockiej, Łomżyńskiej, Siedleckiej i w efekcie wjeżdżamy w stary odcinek Radzymińskiej. Mijane domy tylko momentami przypominają bogate kamienice, jakimi były sto lat temu.

Ząbkowską, Brzeską i Kijowską docieramy do Terespolskiej i ruszamy w stronę Stadionu Narodowego. Chowamy się w tunelu Dworca Stadion, bo pada coraz mocniej. Nie chcemy już nigdzie jechać, chcemy ciepła, suchej odzieży, ciepłej kawy i ciepłej strawy.

Przelatujemy przez Rondo Waszyngtona, machamy pomnikowi prezydenta Waszyngtona i szukamy miejsca dla zmokniętych rowerzystów. Nie od razu się to udaje.

Wreszcie osiadamy w burgerowni na Francuskiej. W Bistro & Burger Bar nie przeszkadzały nikomu nasze mokre ciuchy. Jedzenie wszystkim smakowało i to nie tylko z powodu chłodu. Poza mięsem są jeszcze zupy i burgery wegetariańskie. Popiliśmy, pojedliśmy, przeschliśmy i do domu.

Pierwsza Nieoczywista Alumnowa Wycieczka Rowerowa dobiegła końca.

Pierwszy jesienny wypad

$
0
0

Długość trasy: 108 kilometrów.

Jesień przyszła, pora się ruszyć. Zdobyć Pułtusk.

Jedziemy w stronę Bródna. Jagiellońską a potem Starzyńskiego do Ronda Żaba. Wzdłuż kirkutu i cmentarza katolickiego, potem Wysockiego i Marywilską. Za Kanałem Królewskim skręcamy w Płochocińską i zaczynają na nas machać. Sami faceci; machają i machają. Zastanawiamy się, na którego z nas tak machają? I czemu tylko faceci? Sprawa wyjaśnia się gdy dojeżdżamy do Żerania. Jak co niedziela odbywa się tu giełda samochodowa i ci machający to handlarze, którzy chcą kupić samochód jeszcze przed wjazdem na giełdę. I machają nie do nas, tylko na samochody za nami. Policja też macha, ale chyba w innej sprawie niż handlarze. Nic z tego merkantylnego zamieszania nie robią sobie mewy.

Jedziemy nadal Płochocińską z biegiem Kanału w stronę Nieporętu. Po drodze mijamy podwójne rondo zastanawiając się nad inwencją drogowców.

Dojeżdżamy do Zalewu Zegrzyńskiego i zaczynamy odczuwać chłód. Niby nie jest zimno, a jednak chłodek włazi pod ubranie. Zwyczajnie jeszcze nie przyzwyczailiśmy się do niższych temperatur, ale pewnie jesienna aura zafunduje nam przyspieszoną adaptację. Wchodzimy na kawę do restauracji innej niż wszystkie; jest okazała – piętrowa z windą i oddzielną toaletą dla niepełnosprawnych. Pan zamawiający jedzenie do samochodu konsultuje menu z psem. To się nazywa partnerski związek.

Przejeżdżamy most nad Narwią i przez Zegrze kierujemy się w stronę Serocka.

Nie chcemy jechać wzdłuż drogi krajowej 61 więc pakujemy się w jakieś krzaki. Ścieżka jest dość szeroka by potem, jak to zwykle bywa, zmienić się w ścieżynkę i wreszcie w ledwo widoczny ślad między krzakami. Na koniec zaś zamienia się w chaszcze zagrodzone zwalonym drzewem. Rowery dołem, my górą - tak pokonujemy przeszkodę.

Mimo wysiłku znowu lądujemy obok „krajówki”. Pojawia się niby to droga dla rowerów. Doprowadza nas do jakiejś kładki. Po drugiej stronie drogi nagle kończy się i znowu trafiamy na jakąś estakadę. Wreszcie z tego błądzenia jedziemy chwilę pod prąd zjazdem na sześćdziesiątkę jedynkę. No nudne to i nużące.

Mamy dość drogowców i ich nowych dróg bez miejsca dla ludzi na rowerach. Gdzieś, na wysokości miejsca gdzie Bug łączy się z Narwią, odbijamy w stronę miejscowości Dębinki. A potem przez Pobyłkowo Duże jedziemy do Łosewa.

Klimaty iście Mazowieckie: magiczne rzeczki i zakątki towarzyszą zapiaszczonym drogom, które pokonujemy z mozołem.

A i malowniczy sklepik się znajdzie, a potem Maryjka kamieniem otoczona i jeszcze krowa ze stoickim spokojem patrząca na świat.

I jakby mało było tych doznań, to pośrodku niczego napotykamy brukowaną drogę, Piotrek jest zdania, że przedwojenną, i na miejscowość o szczególnej nazwie. Marcinowi kojarzy się z matecznikiem znanej partii, Piotrkowi z tatecznikiem kiedyś znanego polityka z zupełnie innej opcji.

Przez Pokrzywnicę, ulicą Pułtuską, kierujemy się w stronę Pułtuska. Jesień coraz śmielej przypomina o sobie – nie tylko aurą, ale też kolorami.

Kilka kilometrów przed Pułtuskiem, chcąc nie chcąc, trafiamy znowu na krajową 61. I zaczyna się trąbienie, a nawet wygrażanie pięściami przez przedstawicieli bratniego narodu litewskiego. Wjeżdżamy do Pułtuska i kierujemy się w stronę rynku – ponoć jednego z najdłuższych w Europie.

W Pułtusku festyn patrona miasta – św. Mateusza i zabawa na całego. Wszędzie porozstawiane stragany, gra muzyka, tłumy ludzi. Można zjeść naturalną wędlinę, uwolnić książkę, popatrzeć na samochody terenowe. Są też przedstawiciele Urzędu Pracy, Lasów Państwowych i związków hodowców królików. Szczególnie króliki robią na nas wrażenie - niektóre są ogromne.

Zjeżdżamy w stronę zamku – Domu Polonii i zatrzymujemy się na przystani nad Narwią. Tu jest trochę mniej ludzi, ciszej i bardziej klimatycznie.

Początki Pułtuska sięgają XII wieku. Jednak miasto nie miało szczęścia – niemal wszystkie wojny toczone na Mazowszu przewalały się też przez Pułtusk. Zaczęli Jaćwingowie i Prusowie. Potem w XIV wieku gród spalili Litwini. Potem dołożyli się Szwedzi, Napoleon wespół z Rosjanami i Druga Wojna Światowa, która zniszczyła miasto w 85%. Jak głosi legenda, w tym miejscu wznosiła się osada zwana Tuskiem. Po wielkim pożarze i spaleniu połowy miasta, osadę zaczęto nazywać Pułtuskiem. Gdzieniegdzie widać jeszcze stare kamienice, ale o niektórych mieszkańcach Pułtuska zaświadczają tylko pomniki.

Kierujemy się w stronę Nasielska, bo stamtąd mamy pociąg do domu. Po drodze mijamy rondo tragicznie zmarłego prezydenta RP.

Droga do Nasielska dłuży się Piotrkowi – wiatr daje mu się we znaki i trochę ma już dość jazdy. Marcin dzielnie jedzie i nawet pogwizduje. Napotkany po drodze przystanek autobusowy okazuje się areną twórczości literackiej, a stacja benzynowa rezerwuarem ciekawych reklam.

W Winnicy mijamy okazały kościół św. Trójcy.

Jeszcze parę kilometrów i jesteśmy w Nasielsku. A w Nasielsku nie ma stacji, to znaczy istnieje stacja o nazwie Nasielsk, ale parę kilometrów za Nasielskim. Dworzec jest typowym przykładem brzydkiej architektury czasów minionej epoki.

Kupujemy bilety (dzisiaj tańsze, bo to dzień bez samochodu), czekamy trochę na stacji. Wreszcie wsiadamy w pociąg i do domu.

Miejsko-podmiejski lajcik

$
0
0

Długość trasy: 64 kilometry.

Dzisiaj zadajemy sobie tempo nieco bardziej spacerowe. Jedziemy bardziej by tradycji stało się zadość, niż dokądś. W zasadzie to mamy w planach spacerową ósemeczkę w terenie znanym i lubianym.

Ruszamy Grenadierów i Poligonową w stronę Jeziorka Balaton na Gocławiu. Potem wzdłuż Fieldorfa, niby to drogą dla rowerów, jedziemy do Wału Miedzeszyńskiego i na Most Siekierkowski. Za Wisłą mijamy zdziczałe sady i nabieramy ochoty na jabłuszka. Ale drzewka ogołocone: chyba Zmiana Organizacji Ruchu pochłonęła wszystkie owoce.

Przecinamy Czerniakowską i Sikorskiego, Doliną Służewiecką kierujemy się w stronę KENu. Przejeżdżamy obok Kopy Cwila i przez Park Kozłowskiego. Jeszcze chwila i jesteśmy na KEN; jedziemy dumą Ursynowa, czyli drogą dla rowerów poprowadzoną wzdłuż ulicy. Władze dzielnicy chwalą się tą drogą, my klniemy, bo ścieżka wyłożona jest fazowaną kostką i trzęsie nami jak listkami na wietrze.

Po drodze mijamy młodzieżową ekipę, która najwyraźniej przygotowuje się do obsługi uczestników Maratonu PZU.

Dojeżdżamy do Kabat i zaplecza technicznego metra. Teren stacji sprawia na nas wrażenie skrzyżowania lotniska i kiepsko wyglądającego dworca kolejowego.

Obok betonowego muru wjeżdżamy do Lasu Kabackiego. Sam mur to dość duża galeria na świeżym powietrzu. Okolica nosi ślady wczorajszych balang, też na świeżym powietrzu.

Kręcimy trochę po lesie i lądujemy przy wjeździe do Parku Kultury w Powsinie, ale tu nas nie chcą – na rowerze zabronione.

No to my ciach, w Muchomora i Saneczkową, z górki na pazurki, lądujemy na Warszawskiej w Konstancinie.

Na płocie przy ulicy Piłsudskiego, wisi wystawa z okazji 105 lecia Konstancina. Zatrzymujemy się przy zdjęciach ważnych dla miejscowości kobiet. Konstancji Skórzewskiej, od której imienia Konstancin wziął swą nazwę. I Wandy Herse: wioślarki, taterniczki, fotografki.

W Starej Papierni zatrzymujemy się na kawę. Pałaszujemy wypieki u Bliklego, swoją drogą ceny jak z kosmosu, gdy wpada jakiś facet i rzuca: - Czyje są te rowery przypięte do słupa? Malowanie słupów kosztowało nas 25 tysięcy, a słup jest podrapany. Po czym wybiega. Scena jak z amatorskiego teatru. Rzeczywiście przypięliśmy rowery do słupa, bo Stara Papiernia oferuje jedynie stojaki typu „wyrwikółko”. Oglądamy słup: są zadrapania, ale nie powstały dzięki naszym rowerom.

Opuszczamy Konstancin i jedziemy w stronę Bielawy. Przy Bielawskiej mijamy szkółkę piłkarską Kosy-Koseckiego. Coś nam przypomina ta kolorystyka. I nie chodzi o flagę narodową, raczej o pewną partię, która marzyła o stawianiu kos na sztorc.

Okrzewską jedziemy w stronę Okrzeszyna, a potem w stronę Wisły. W oddali majaczy komin Papierni i „silos” Świątyni Opatrzności.

Mijamy Kępę Falenicką, której nazwa chyba się tu zabłąkała. Wszak Falenica jest po drugiej stronie rzeki. Okazuje się jednak, że Wisła zmieniała swój bieg welokrotnie i zdarzało się, że niektóre miejscowości były raz po lewej, raz po prawej stronie koryta.

Droga na Wale Zawadowskim jest wyremontowana i momentami wygląda jak droga dla rowerów. Nawierzchnia jest niezła i jedzie się wygodnie.

Czy to z powodu znajomości trasy, czy może leniwego tempa, droga dłuży się nam nieco. Na szczęście wypogadza się i delektujemy się „złotą, polską…”.

Z Wału Zawadowskiego skręcamy na Siekierki; Gościńcem i Bartycką dojeżdżamy do Czerniakowskiej. Wzdłuż Wisły dojeżdżamy do Mostu Świętokrzyskiego, przeskakujemy na drugą stronę rzeki, mijamy Stadion Narodowy i za chwilę jesteśmy w domu.

Kross Warsaw, czyli wycieczka na małym rowerku

$
0
0

Długość trasy: 38 kilometrów.

Ostatnimi czasy Piotrek sporo pracuje poza Warszawą. Szczególnie dużo czasu spędza w Kaliszu. Dużo wyjazdów przekłada się na mniej czasu na jazdę na rowerze. Jedynym wyjściem stało się kupienie roweru, który można by zapakować do samochodu i zabierać na wyjazdy. I tak Piotrek stał się posiadaczem Krossa Flex.

Wybieramy się na objazd roweru. Przez Most Poniatowskiego ruszamy na drugą stronę Wisły. Słoneczko dopiero pnie się ku górze, pięknie barwiąc niebo.

Skrótem obok Liceum Zamoyskiego dojeżdżamy do ulicy Kopernika. A tam na skrzyżowaniu z Tamką wyrosło rondko, które powinno ułatwić jazdę także rowerzystom. Na pobliskim skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Nowego Światu ma także powstać rondo. To wartość dodana prac związanych z budową metra.

Piotrek początkowo ma kłopot z jazdą na składaku. Przyzwyczajony jest do innej pozycji na rowerze – na co dzień jeździ na góralu. W Krossie kierownica jest wyżej, rower jest krótszy, trudniej się przyspiesza.

Jedziemy przez Plac Krasińskich w stronę Żoliborza. Wjeżdżamy na wiadukt obok Dworca Gdańskiego i skręcamy w Zajączka.

Na Śmiałej zatrzymuje nas ciekawa willa, w której mieści się galeria autorska i Teatr Well Art Bogny Lewtak-Baczyńskiej.

W na tyłach Mierosławskiego plac zabaw ciekawie kontrastuje z forteczną architekturą Cytadeli. Przez takie sąsiedztwo wojskowe zabudowania straciły swój militarny charakter.

Kaniowską przecinamy Krasińskiego i kręcimy się na tyłach placu Wilsona. Dziennikarski Żoliborz pełen jest urokliwych willi.

W tle, przy Mickiewicza, widać Szklany Dom - modernistyczne dzieło zaprojektowane przez Juliusza Żórawskiego.Na dachu domu zorganizowano przyjęcie dla Pablo Picassa podczas jego wizyty w 1948 roku.

Kross Flex jest składakiem, ma małe kółeczka i wygląda trochę jak rowerek dziecięcy. Po płaskim jedzie się nieźle, ale nawet na niewielkich podjazdach Piotrek musi się sporo natrudzić. Rower nadaje się tylko do miejskiej jazdy. Jednak mimo swoich wad, ma też wiele zalet. Przede wszystkim składa się i mieści się w bagażniku. Poza tym jest zwrotny i lekki.

Mickiewicza zjeżdżamy na Marymont. Przy Cząstkowej ciekawie prezentuje się Biker Studio, które reklamuje się jako kolorowe ostre koło.

Kręcimy się trochę po Marymoncie. Przy Lektykarskiej Polski Związek Jeździecki straszy końmi.

Przy Gdańskiej zatrzymujemy się przy kościele pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Polski. Kościółek stoi na wzgórzu, od którego wzięła nazwę cała okolica. Marymont czyli wzgórze Marii. Pierwotnie dzisiejszy kościół przy ulicy Gdańskiej był przeznaczony na letnią rezydencję królowej Marii Kazimiery. Jan III Sobieski, z myślą o żonie, kupił folwark gdzie zbudowano pałacyk, nazwany Marymontem.W pałacyku urządzono kaplicę, która przetrwała do 1864 roku, kiedy to wszystkie budynki dołączono do obiektów Cytadeli. Na murach kościoła umieszczono patriotyczne tablice.

Naszą uwagę zwróciły poręcze na kościelnych schodach – najwyraźniej zrobione z kanalizacyjnych, stalowych rur.

Do dzisiaj ze wzgórza rozciąga się ładna panorama.

Wracamy w stronę placu Wilsona. Wpadamy na kawę do Klubu Podróżnika, który mieści na parterze Hostelu Wilson przy Felińskiego. Marcin był w tym klubie na spotkaniu z Zosią i Jackiem z United Cyclists.

Przy placu Wilsona stoi składak, może trochę mniej zaawansowany technicznie od roweru Piotrka. Jest „przypięty” do stojaka przeciętą linką.

Mickiewicza i Andersa jedziemy do placu Bakowego. Potem Senatorską i Nowym Przejazdem kierujemy się na Most Śląsko-Dąbrowski. Za Wisłą skręcamy obok Szpitala Praskiego i wjeżdżamy w Kępną.

A tam pan wyprowadza na spacer gęś. Po chwili okazuje się, że to nie spacer tylko, godne podziwu, zabiegi chroniące gęś przed wpadnięciem pod przejeżdżające samochody. Piotrek dzwoni do Eko Patrolu Straży Miejskiej. Pan strażnik najpierw pyta czy gęś jest ranna, i gdy słyszy, że nie, odmawia przysłania patrolu. Po namowach Piotrka jednak przyjmuje zgłoszenie. My nie czekamy na efekt telefonu i zostawiamy gęś pod opieką lokalnej ludności.

Dojeżdżamy do Zamoyskiego, a stamtąd już prosta droga do domu.

Nad złoty Świder

$
0
0

Długość trasy: 40 kilometrów.

Szare niebo nas zalewa
Zimne stanie i czekanie

A na plaży mi się marzy
Taniec w słońcu i bez końca
Wirowanie na jej ramie
Kropla wody, słońca promyk (Anna – Rendez Vous)

Zastanawiamy się dokąd się wybrać. Marcin proponuje jakieś bunkry. Ale potem mówi: a może nad Świder? Jeździłem tam z rodzicami jak byłem mały. Mieliśmy już wycieczkę w okolice Otwocka, ale wtedy aura była mało łaskawa. Jedźmy więc. Tym razem wybieramy się we trójkę – jedzie z nami Marta.

Ruszamy w stronę Marsa, po drodze mijając Park Znicza. W okolicach Zamienieckiej natykamy się na drogę dla rowerów. Jak to w Warszawie zaczyna się nagle po środku chodnika, a na środku drogi pręży się latarnia.

Wzdłuż Ostrobramskiej dojeżdżamy do węzła Marsa, a potem Płowiecką do Błękitnej. Chwilę jedziemy obok torów – Widoczną, a potem skręcamy w Mrówczą. Mrówcza płynnie przechodzi w Mozaikową i za chwilę jesteśmy w Falenicy. Przecinamy Bysławską i wjeżdżamy we Włókienniczą. Okolice linii Otwockiej znane są z ciekawej, jeszcze przedwojennej, architektury. Jednak niekoniecznie muszą to być Świdermajery. Zdarzają się domy, które trudno jednoznacznie zakwalifikować do określonego stylu, jednak nic to nie ujmuje ich urodzie.

Włókiennicza staje się ulicą 3 Maja i jesteśmy w Michalinie, administracyjnie w Józefowie. I tu już wyraźnie wzrasta średnia Świdermajera na kilometr kwadratowy. Jest tych domów coraz więcej, jednak sporo z nich jest w kiepskim stanie, a część to dość dziwne połączenie drewnianej architektury z murowaną.

Jadąc dalej 3 Maja trafiamy na duże okazy Świdermajera. Domy są zadbane i pokazują, jak kiedyś prezentowała się okolica.

Przy skrzyżowaniu z Wiślaną dumnie prezentuje się Świdermajer wyjątkowo zadbany; to Willa Benkówka.

Świetnie widać detale charakterystyczne dla tej architektury, ale też wpada nam w oko zaskakująca skrzynka pocztowa.

Na płocie posesji widać zdjęcia z wystawy Świdermajerów, autorstwa Małgorzaty Korwin-Mikke, powstałej w ramach V Festiwalu Otwarte Ogrody.

Jedziemy dalej 3 Maja i trafiamy na dom widmo.

Na dużej działce stoi okazały dom, a w zasadzie dwa domy. Całość przedstawia bardzo smutny widok. Ktoś te domy po prostu wybebeszył. Zniszczenia są totalne. W zasadzie pozostały dach i ściany. I na kpinę zakrawa fakt, że drzwi wejściowe nadal zamknięte są na klucz.

Jedziemy jeszcze kawałek 3 Maja - ulica ma chyba 5 kilometrów długości - i lądujemy nad Świdrem, na miejskiej plaży w Otwocku. I zaczynamy jechać wzdłuż Świdra, w górę rzeki w stronę Mądralina.

Świder oferuje pełny przegląd tego jak rzeka może wyglądać. Raz jest strumyczkiem, innym razem rozlewa się jak duża rzeka. Pięknie meandruje i pokazuje klifowe brzegi.

Jedziemy wzdłuż rzeki w pięknym jesiennym anturażu. Liście ścielą się złotym dywanem. Momentami ścieżka zwęża się do dróżki, gdzieniegdzie gałęzie utrudniają przejazd. Jest cicho i kameralnie. Trudno uwierzyć, że wokół jest gęsto zabudowany teren.

Po siedmiokilometrowej jeździe, na wysokości Mądralina podostajemy się na drugą stronę rzeki i ulicą Mlądzką dojeżdżamy do Wiązowskiej. Przeprawiamy się przez rzeczkę Mienię i kierujemy się w stronę Falenicy. Wjeżdżamy w las i do samej Falenicy jedziemy leśnymi drogami.

Jadąc ulicą Napoleona Bonaparte mijamy Borową Górę i wjeżdżamy w ulicę Podkowy – jesteśmy na obrzeżach Falenicy. Podkowy i Narcyzową dojeżdżamy do Walcowniczej. Dzisiejsza Walcownicza to przedwojenna Handlowa – ulica, która swym przepychem mogła konkurować z warszawskimi handlowymi ulicami. Dzisiaj nadal się tu handluje, ale o niegdysiejszej świetności nikt tu już nie pamięta.

Walcowniczą jedziemy do Kędzierzyńskiej i Frenkla, która wyprowadza nas wprost na Stację Falenica.

W dawnym budynku stacyjnym i gminnym mieści się dziś kino, kawiarnia i księgarnia. Jemy co nieco, pijemy co nieco i czekamy na pociąg.

Łapiemy SKM i po niedługiej jeździe wysiadamy na Olszynce Grochowskiej, a stamtąd już tylko rzut beretem do domu.

My, warszawscy rowerzyści… i Ksawery

$
0
0

Długość trasy: 45 kilometrów.

Marcin był na premierze książki „My, rowerzyści z Warszawy”. Jak w tytule, rzecz traktuje o warszawiakach mających jakiś związek z rowerem. Postanowiliśmy ruszyć śladem koleżanek i kolegów po fachu. Razem z nami wybrał się orkan Ksawery.

Być może powinniśmy zacząć od Fortu Bema, bo tam ma obecnie siedzibę Warszawskie Towarzystwo Cyklistów. Ale rezygnujemy z tego pomysłu. Ksawery wieje tak, że wyciska z nas oddech i zatrzymuje w biegu – jakbyśmy poruszali się w zwolnionym tempie. Poza tym mieliśmy okazję zwiedzać fort Bema i nie chce się nam jechać tam jeszcze raz. Ksawery ma jeszcze tę uroczą przypadłość, że znacznie obniża temperaturę powietrza – na termometrze jest 0°C, a mamy wrażenie, że jest -10°C.

Zaczynamy od Urzędu Dzielnicy Warszawa Praga Południe. Okolice Grochowa, to teren działania Rafała Koniecznego i Praskiej Grupy Rowerowej. A stojaki przed Urzędem Dzielnicy są wspomnieniem udanych konsultacji społecznych dotyczących rozmieszczenia stojaków rowerowych.

Ruszamy dalej Grochowską i Jagiellońską w stronę Żerania.Po drodze, na wysokości FSO, napotykamy rozbieraną właśnie dawną szkołę mechaniczną, do której przez rok uczęszczał Marcin.

Robi na nas wrażenie przejście podziemne pod Jagiellońską; tu czas najwyraźniej się zatrzymał.

Mijamy Elektrociepłownię Żerań, która za każdym razem gdy tu jesteśmy, przyciąga nasz wzrok. Piękno przemysłowej brzydoty, baseny do wyładunku węgla karzą się nam zatrzymać choć na moment.

Na mostku nad Kanałem Żerańskim wieje dramatycznie. Nieomal nas spycha z drogi dla rowerów. Jeszcze kilka chwil i jesteśmy na Kowalczyka – gdzieś tu mieszka Rafał Muszczynko. Rafał związany jest z Zielonym Mazowszem i ma swój udział w przejazdach Masy Krytycznej. Piotrek zna Rafała z Koalicji Kółeczkowej– nieformalnego porozumienia organizacji pozarządowych działających na rzecz tych, którzy mają utrudnione przemieszczanie się ze względu na bariery architektoniczne. Czyli tych co poruszają się za pomocą kółeczek: osób na wózkach inwalidzkich, rodziców z dziećmi w wózkach, rowerzystów.

Jest już nam tak zimno, że musimy się chwilę ogrzać. Jak zwykle stacja benzynowa jest w pobliżu i oferuje ciepłą kawę.

Modlińską i Myśliborską wjeżdżamy na Most Marii Skłodowskiej-Curie. Tu dopiero wieje! W dole Wisła ołowiana jak sztormowe morze. Trochę kręcenia i zjeżdżamy na Marymoncką. Od wjazdu na most jedziemy cały czas drogą dla rowerów. Jednak nie ma tu ani kawałka informacji gdzie jest droga na Łomianki, Bielany, Żoliborz. Masz rowerzysto wiedzieć i orientować się, wszak nie jesteś kierowcą samochodu – wtedy miałbyś szanse na jakiekolwiek drogowskazy. W okolicach Włościańskiej zaskakują nas informacje wskazujące drogę do „ścieżki rowerowej”. Piotrek pierwszy raz widzi takie zamierzone skomunikowanie ulicy i drogi dla rowerów.

Przejeżdżamy przez Sady Żoliborskie, potem Krasińskiego do Powązek. Z Powązkowskiej skręcamy w Tatarską - gdzie znajduje się Muzułmański Cmentarz Tatarski - i jedziemy w stronę Woli. Przy Górczewskiej 15 mieści się Velove – sklep rowerowy, którego współwłaścicielem jest Krzysiek Wierzbicki, wieloletni kurier.

Niedaleko Velove, na Gibalskiego 10, jest kultowy już serwis rowerowy Romana Skuczyńskiego, działający od ponad 30 lat.

Żytnią i Żelazną jedziemy w stronę Elektoralnej. To tu, pod numerem 8, mieściła się redakcja „Cyklisty” dziewiętnastowiecznego tygodnika „sportowi cyklowemu poświęconego”. Na współczesnym budynku stojącym dzisiaj pod tym adresem nie ma żadnej informacji o tym wydawnictwie.

Żytnią i Żelazną jedziemy do Marszałkowskiej. Przy Wilczej 30, w Squatcie „Syrena”, mieści się „Rowerownia”, „miejsce przyjazne dla kobiet”. W „Rowerowni” działa „Projekt Zębatka” czyli „warsztaty z podstawowych napraw rowerowych oraz wykłady z szeroko pojętej tematyki rowerowej” dla kobiet.

Squat „Syrena” sąsiaduje ze Squatem „Przychodnia”. Oba miejsca były atakowane podczas ostatniego Marszu Niepodległości.

A obok „Przychodni” rosną znane z relacji telewizyjnych drzewka.

Hożą jedziemy do Placu Trzech Krzyży, a potem Książęcą do Solca. Przy Solcu 18 mieści się Klub 1500m2, a w nim CECH, czyli warsztat rowerowy i BLAHOL, firma szyjąca torby kurierskie.

Przy tej samej ulicy mieści się Wydział Stałej Organizacji Ruchu - Sekcja Ruchu Rowerowego i Pieszego, gdzie pracuje Marek Utkin i gdzie opiniowane są projekty infrastruktury rowerowej.

Mieliśmy jeszcze w planach skoczyć na Dynasy, gdzie można dopatrzeć się śladów przedwojennego toru rowerowego, ale Ksawery zniechęcił nas do reszty. Siadamy w jednej z knajpek na kawę i małe co nieco. Rozmawiamy o jednym ze współzałożycieli Zmiany Organizacji Ruchu - Krzyśku Ciborze , którego sylwetka jest też przedstawiona w książce. Ze Zmianą byliśmy na kilku wycieczkach, między innymi na Pierwszej Stówce, wtedy to było nasze pierwsze 100 km przejechane jednego dnia.

Wypijamy kawę i przez Most Świętokrzyski wracamy do domu. Ksawery powoli uspokaja się.


W grudniowym, przedwigilijnym słońcu

$
0
0

Długość trasy: 72 kilometry.

Przez Sochaczew przejeżdżaliśmy już parę razy, jednak nigdy nie był on celem naszej podróży. Czas to zmienić. Dzisiaj „odhaczamy” Sochaczew na naszej liście.

Ruszamy na drugą stronę rzeki. Poranek ledwie się zaczyna, słoneczko powoli budzi się do życia. Powietrze rześkie, ze śladami nocnego przymrozka.

Jedziemy przez Śródmieście Alejami Jerozolimskimi i skręcamy w Żelazną. Między dawną Ikeą a starą kamienicą majaczy Dworzec Centralny.

A na rogu Żelaznej i Grzybowskiej widać lekko odrestaurowane resztki, chyba domu modlitwy, który jako jeden z niewielu ostał się na terenie Warszawy.

Z Żelaznej skręcamy w Leszno, a potem w Górczewską i prujemy drogą dla rowerów. Za dwa dni wigilia, więc interes choinkowy kręci się pełną parą. Niezwykle urokliwe dmuchane bałwany zapraszają do zakupów.

Kilka chwil potem mijamy skrzyżowanie z Lazurową, obwodnicę S8 i jesteśmy już poza Warszawą.

Jedziemy drogą wojewódzką 580. Świeci piękne słońce, ale od opuszczenia Warszawy robi się coraz chłodniej. Oddech Puszczy Kampinoskiej robi swoje.

Gdzieś w okolicach Borzęcina orientujemy się, że nagłe zwolnienie prędkości mijających nas samochodów nie jest związane z szalonym wzrostem kultury drogowej, ale jedynie z warstewką lodu na jezdni. Niemal zaraz potem Piotrek wywraca się przy próbie skręcenia do sklepu. Od tej pory staramy się wybierać chodniki wzdłuż drogi – są jednak mniej śliskie. Tym bardziej dziwi nas widok „szosowca”, który nic sobie nie robi z warunków i mocno rozpędza rower – szacunek miesza się w nas z niedowierzaniem.

Mijamy Łazy i Leszno, coraz bliżej do Sochaczewa.

Jednak po drodze mamy jeszcze Żelazową Wolę i moderne muzeum Fryderyka Chopina. Nowa aranżacja nie wszystkim przypada do gustu, nam bryła muzeum spodobała się.

Wjeżdżamy do Sochaczewa od strony Chodakowa. Przy dojeździe do torów kolejki wąskotorowej Marcin przypomina sobie, jak podczas wycieczki wokół Sochaczewa, na tych właśnie torach wywrócił się szpetnie. Ledwie kończy to mówić, gdy szyna podstępnie chwyta koło i Marcin leży ponownie. Obiecuje sobie, że następnym razem przeprowadzi rower przez feralne tory.

Znowu nie mamy czasu pozwiedzać, bo za chwilę mamy pociąg do Warszawy. Dojeżdżamy do stacji kolejowej, której budynek jest gęsto porośnięty winoroślą.

Po czterdziestu minutach jazdy jesteśmy na Centralnym i przez Most Poniatowskiego wracamy do domu.

Chynów

$
0
0

Długość trasy: 57 kilometrów.

Odwieczne pytanie: dokąd jechać i tym razem nas trapi.

Marcin proponuje Grójec. - Pojedźmy pociągiem do Warki - mówi - stamtąd już na rowerze przez Grójec do Warszawy. Nigdy tak nie robiliśmy, by pociągiem jechać do celu podróży i wracać do domu. Piotrek spojrzał na mapę i mówi - A może Chynów? Będzie mniej oczywisty. I tak już zostało.

Umawiamy się rano, co w zimowych warunkach oznacza środek nocy. O tej porze Dworzec Wschodni jest urokliwy, czuły i ciepły. Po hali na zmianę maszerują patrole SOKistów i prywatnej firmy chroniącej podróżnych. Co jakiś czas wrażliwy ochroniarz podchodzi do zastygłych na ławkach i lekkim kopnięciem w bucik śpiącego, powoduje pobudkę.

My próbujemy napić się kawy, jednak tylko zautomatyzowana obsługa o tej porze pracuje.

Przy kupowaniu biletów okazało się, że Koleje Mazowieckie są bardziej frontem do klienta niż Intercity. Bilet do Chynowa kosztuje 10 złotych; rower jedzie za darmo. Bilet w TLK - na podobnej trasie - z Sochaczewa, gdzie byliśmy tydzień wcześniej, kosztował 19 złotych plus 9 złotych za rower.

Próbujemy wsiąść do przedziału do przewozu dużych bagaży i rowerów, ale w pierwszym wagonie konduktorzy urządzili sobie przedział służbowy. Trochę ich rozumiemy, bo pociąg jedzie do Radomia, czyli kawałek drogi. Ale czy Koleje Mazowieckie rozumieją nas? Miła pani konduktorka proponuje byśmy znaleźli sobie inny duży przedział – są jeszcze dwa w składzie, informuje uprzejmie. Znajdujemy taki pośrodku pociągu. Elektryczny Zespół Trakcyjny (EZT) jest tylko lekko zliftingowany i pamięta jeszcze lepsze czasy kolei państwowych.

Myśleliśmy, że o poranku, w poświąteczną niedzielę, w pociągu będzie całkiem pusto. A tu niespodzianka, pociąg powoli zapełnia się. Wpadają też chłopaki z Renomy polujące na gapowiczów. Pociąg pełen życia mimo ciemności za oknem. Na wysokości Służewca dosiada się do naszego przedziału czwórka mieszana: dwie panie i dwóch panów. Z reklamówki wyskakuje, pieczołowicie owinięta papierem, szklaneczka. Za nią sok pomarańczowy i główna aktorka – flaszka czystej. Dialog krąży wokół tego ile się ostatnio wypiło oraz tego, dlaczego teraz napić się trzeba. Klasyczne polska pociągowa scenka i znane Polaków rozmowy. Wszystko jednak kulturalnie, spokojnie; głosy ciche, nienerwowe. Nawet zajarać towarzystwo wychodzi poza przedział.

Pociąg dojeżdża do Chynowa i pora wysiadać. Rozjaśnia się powoli, słoneczko wschodzi.

Stacja w Chynowie jest po środku niczego, jak to na Mazowszu. Od stacji do właściwego Chynowa jest kawałek. Po drodze mijamy Malibu Klub, który jest Music Club’em. Interes chyba nie idzie, po posesja jest na sprzedaż.

W centrum miejscowości stoi piękny drewniany kościółek. W środku kameralny, ładnie zdobiony. Na mszę kilka osób przyjechało na rowerach.

Innym, świeckim centrum Chynowa jest Ochotnicza Straż Pożarna. W zasadzie to jest samorządowe combo. W tym samym budynku lub zaraz obok jest dom kultury, biblioteka, urząd stanu cywilnego, posterunek policji, rada gminy, urząd gminy, ośrodek pomocy społecznej.

My jedziemy w stronę Sułkowic. Z estakady nad drogą krajową nr 50 widać jak pięknie budzi się dzień.

W Sułkowicach słyszymy ujadanie psów. Sprawa wyjaśnia się za chwilę, mieści się tu Szkoła Policyjna Przewodników i Tresury Psów.

Tak jak niemal równo dwa lata temu, dziwimy się aurą. Jest koniec grudnia, a na dworze w zasadzie marzec; zero śniegu, temperatura powyżej zera. Ta wycieczka stoi także pod znakiem nieoczywistych nazw miejscowości – mijamy właśnie Kiełbaskę i kierujemy się w stronę Czarnego Lasu. Klimaty są nieco bajkowe. Mgła się ściele, wciąż sporo czerwieni mimo wschodzącego słońca.

Jedzie się dobrze, bo poruszamy się głównie drogami asfaltowymi; mimo, że są to drogi lokalne, mają zadbaną nawierzchnię. Nawet szutrówki są porządne i zadbane. Mamy poczucie zaopiekowania, zarządzający trakcją kolejową dbają o nasze bezpieczeństwo. A i siły nadprzyrodzone czuwają byśmy nie zmylili drogi.

Jesteśmy wciąż w pobliżu Grójca, czyli polskiego zagłębia jabłczanego. Podobno te okolice dostarczają 40% produkcji krajowej jabłek. Jak okiem sięgnąć widać sady. Są też inne dominanty krajobrazu, widziane przez nas już gdzie indziej.

Mijamy Dobieszyn, Orzeszyn, Pilawę. Wciąż udaje się nam unikać większych dróg. Powoli zbliżamy się do Konstancina.

Do Konstancina wjeżdżamy od strony Czarnowa i kierujemy się w stronę Parku Zdrojowego. Potem nieuchronnie trafiamy w okolice Starej Papierni, ale tam wszyscy jeszcze śpią. Porzucamy Konstancin i jedziemy w stronę Wilanowa, potem Sobieskiego i Belwederską. Alejami Ujazdowskimi do Mostu Poniatowskiego i zaraz jesteśmy na Grochowie.

Relaks do szpiku kości

$
0
0

Długość trasy:38 kilometrów.

- Zawsze uważałem, że nasze wycieczki powinny być relaksem, a nie jakimś cholernym treningiem - powiedział Marcin, gdy zziębnięci próbowaliśmy znaleźć motywację do dalszej jazdy. Nasza wycieczka nie tylko nie odprężała, ona nas katowała.

Zachęceni ostatnią wycieczką powtarzamy wariant jady pociągiem do celu i powrotu „na kołach” do Warszawy. Mamy poczucie małego deja vu. Znowu o świcie jesteśmy na Dworcu Wschodnim. Wsiadamy do przedziału bagażowego na końcu składu EZT (dla przypomnienia: Elektrycznego Zespołu Trakcyjnego). W przedziale jeden pan z browarem i jeden, ledwo ciepły, już po spożyciu większej ilości alkoholu. Wrażenie już widzianego obrazka staje się silniejsze, gdy kolejnych dwóch panów wyciąga: jeden flaszkę, drugi kieliszki. Piją czystą pod popularne cukierki - „kamyczki”. Nie wiemy czy to tradycja, czy prawidłowość – najwyraźniej w porannych, niedzielnych pociągach z Warszawy pije się alkohol niezależnie od kierunku jazdy.

Gdzieś w okolicach Józefowa dociera do nas pani konduktor. Z dużą wytrwałością budzi nietrzeźwego śpiocha. Puka go przyrządem do sprawdzania biletów, a on nic. Wreszcie obudzony, na pytanie dokąd jedzie, odpowiada - do Pruszkowa. Jedziemy dokładnie w odwrotnym kierunku i śpioch wysiada na następnej stacji, przy dużej zachęcie konduktorki.

Za oknem zaczyna sypać śnieg z deszczem. Gdy wysiadamy w Augustówce mocno wieje i pada. Dopinamy guziczki, suwaki i w drogę. O ile Chynów był na końcu świata, o tyle Augustówka jest gdzieś pośrodku niebytu. Mini peron, jeden tor, wokół pola.

Ruszamy po błotnistych drogach, a wokół widoki z cyklu „smutek Mazowsza”.

Jedziemy w stronę Zabieżek. Pada coraz bardziej i powoli zaczynamy marznąć. Przed samymi Zabieżkami spotykamy dziewczynę, która dzielnie uprawia jogging. Przy tej pogodzie to prawdziwe wyzwanie.

Mijamy Zabieżki i przez Chrosną jedziemy w stronę Celestynowa. Krajobraz coraz bardziej bury, pada i wieje coraz mocniej, ubrania mamy coraz bardziej przemoczone, humory przetrącone.

Po minięciu krajowej 50-tki, wjeżdżamy do Celestynowa. Wita nas jednostka wojskowa - Wojskowy Ośrodek Farmacji i Techniki Medycznej. Nawet nie wiedzieliśmy, że obrońcy ojczyzny mają tak wyspecjalizowane agendy.

Pośród lasów wyrosło kilka domów; pewnie dla pracowników jednostki. Chyba jednak Ośrodek Farmacji lekko podupadł, bo tory kolejowe przykrył asfalt.

W centrum Celestynowa stoi ładny drewniany dworzec z 1900 roku, pamiętający czasy Kolei Nadwiślańskiej. Na piętrze kiedyś mieszkali pracownicy kolei, teraz są tam mieszkania komunalne.

W maju 1943 roku Celestynów był świadkiem odbicia więźniów przez oddział Armii Krajowej, dowodzony przez Tadeusza Zawadzkiego „Zośkę”.

Zwiedzanie okolic dworca wychłodziło nas jeszcze bardziej, a śnieg, deszcz i wiatr towarzyszą nam jeszcze intensywniej niż do tej pory. Z Celestynowa, przez Dąbrówkę i Starą Wieś jedziemy w stronę Otwocka. Po drodze mijamy drogowskaz z serii: ciekawe nazwy mazowieckich miejscowości.

Już w Otwocku natykamy się na budynek magistratu, który jakoś nam umknął podczas wycieczki w grudniu 2012 roku.

Nie wiemy czy bliskość linii kolejowej, czy chlupot wody w butach Marcina, a może zgrabiałe ręce Piotrka powodują, że tracimy całkiem chęć do dalszej jazdy. Zamiast wracać na kołach rowerowych do Warszawy, wybieramy koła pociągu i SKM dowozi nas na Wschodni. I rozgrzewa nas. Gdy trzeba wysiadać, znowu jesteśmy gotowi do jazdy, ale już tylko do domu.

Zmiany, zmiany…

$
0
0

Długość trasy: 46 kilometrów.

Warszawa zmienia się szybko - dzisiaj chcemy na własne oczy zobaczyć te zmiany. A zima trwa i kąsa.

Ruszamy na drugą stronę Wisły, w stronę Mostu Siekierkowskiego. Po drodze mamy świeżo wyremontowaną Poligonową. Nie tylko jezdnia jest elegancka, zadbano także o wytyczenie drogi dla rowerów. Teraz można spokojnie przejechać nad samo Jezioro Balaton, a i dalej do Wału Miedzeszyńskiego.

Oczywiście pod warunkiem, że ktoś odśnieża te drogi. A jak wiemy, władze Warszawy nawet nie myślą o takich głupotach.

Droga wzdłuż Fieldorfa nie odśnieżona. Wał Miedzeszyński też nietknięty. O dziwo droga na Moście Siekierkowskim jest sprzątnięta, ale już zjazd za Wisłą to istna górka saneczkowa. A w dodatku jakieś wandale na quadach zdemolowały wał przeciwpowodziowy. Dalej, na drodze obok Trasy Siekierkowskiej, jest równie źle.

Po przejechaniu Wisły, jedziemy Aleją Józefa Becka, a potem wspinamy się na górę ulicą Idzikowskiego. Woronicza jedziemy do Magazynowej. Mimo wczesnej pory i sporego mrozu, mijamy wiele osób podążających w tym samym co my kierunku; celem jest Mokotowskie Hospicjum Świętego Krzyża. Działa tu jadłodajnia dla osób najuboższych i bezdomnych.

Jedziemy do Domaniewskiej, do Mordoru, jak wdzięcznie nazywa się nieoficjalnie ten biznesowy kwartał Służewca Przemysłowego.

Kiedyś ten teren, zgodnie z nazwą, był dzielnicą przemysłową. Jak można przeczytać na stronach warszawa.wikia.comw 1951 [ówczesny] rząd podjął decyzję o utworzeniu na Służewcu kompleksu przemysłowego. Pierwsze zakłady zaczęły powstawać w 1952 roku. Wyznaczono nowe ulice, których nazwy odzwierciedlać miały propagandę sukcesu Polski Ludowej: Konstruktorska, Racjonalizacji, Postępu czy Cybernetyki to tylko niektóre przykłady. Po upadku komunizmu (…) stare hale fabryczne wyburzano bądź adaptowano na nowo, wybudowano też wiele nowych biurowców wzdłuż Wołoskiej (pierwszy był Curtis Plaza)”.

Gdzieniegdzie widać jeszcze ślady starego charakteru dzielnicy. Zmiany są jednak nieodwracalne i już niedługo tylko w nazwie pozostanie przymiotnik „przemysłowy”.

Jednak nie tylko biura powstają w tej części miasta. Buduje się też coraz więcej budynków mieszkalnych. Jedne stylizowane na lofty, inne o bardziej tradycyjnym charakterze.

Jedziemy ulicą Suwak w stronę Marynarskiej i wyjeżdżamy na wprost pętli tramwajowej. Tramwaje to także charakterystyczne skojarzenie ze Służewcem. Obok wyrósł węzeł, który spina linie kolejową na Okęcie i wjazd na Południową Obwodnicę Warszawy.

Marynarską i Rzymowskiego ruszamy w stronę Ursynowa. Zima nie odpuszcza. Jest pewnie około -10°C, ale odczuwalna temperatura jest na pewno niższa.

Z Dolinki Służewieckiej skręcamy w ulicę Rodowicza-Anody, a potem przez teren Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego dojeżdżamy do Arbuzowej. Mijamy teren ogródków działkowych posadowionych na terenie Fortu Służew.

Arbuzowa jest sprytnym skrótem między Ursynowem a Wilanowem i jest malowniczo położona na skarpie. Niestety ulica jest rozjeżdżana przez liczne samochody omijające korek w Dolince Służewieckiej. Potencjał tak pięknie położonego miejsca jest trochę zmarnowany. Po jednej stronie ulicy wyrosły niezbyt gustowne bloki. Ale po drugiej stronie, wzdłuż strumienia, jest kilka ładnych domów jednorodzinnych.

W dolnym odcinku ulicy natykamy się na pomnik św. Katarzyny Aleksandryjskiej; Bóg raczy wiedzieć czemu tu stoi.

Aleją Wilanowską wracamy na Górny Mokotów. Znowu przejeżdżamy przez Służewiec i wyskakujemy na Racławicką. Żwirki i Wigury ruszamy w stronę Pól Mokotowskich – chcemy zobaczyć jak wygląda nowa droga dla rowerów przy Banacha.

To chyba pierwsze miejsce w Warszawie, gdzie udało się połączyć na jednym sygnalizatorze oznaczenie przejścia dla pieszych i przejazdu dla rowerów. Jakie to proste rozwiązanie, można by tak zrobić w całym mieście, zamiast stawiać oddzielne słupy sygnalizacyjne. Droga pewnie fajna, ale całkiem śniegiem zasypana.

Skręcamy w Pasteura, Mochnackiego i Raszyńską dojeżdżamy do Koszykowej. Ujazdowskimi dojeżdżamy do Palmy, potem przez Most Poniatowskiego wracamy na Grochów.

W poprzek mgły

$
0
0

Długość trasy: 75 kilometrów.

Wiele miejsc w okolicach Warszawy już zwiedziliśmy. Dzisiaj wybieramy się w znane niby okolice, ale docieramy do nich w nowy dla nas, nieoczywisty sposób. Choć wciąż na rowerze.

I tym razem rozpoczynamy od pociągu. Na Wschodnim wsiadamy w pociąg w stronę Modlina i po dwudziestu minutach wysiadamy w Legionowie. Stacja o poranku pusta, zaspana, zapyziała. Jednak z zupełnie nieoczywistą galerią samochodów na peronie.

Pod poziomem peronów doznania estetyczne nie poprawiają się. Winda dla niepełnosprawnych i tych z dużymi bagażami, dostosowuje się do całokształtu.

Nadal trzyma nocny przymrozek, nawet Manhattan jest lekko oszroniony.

Z dworca jedziemy w stronę Zalewu Zegrzyńskiego, a potem skręcamy w Wolską, w stronę Stanisławowa Drugiego. Po drodze istny wysyp sklepów sportowych, a na wzniesieniu góruje nad miastem Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej.

Stanisławów Drugi wita nas czerwonym niebem i mleczną mgłą. A wszystko wkoło pobielone jest od szronu; kwiaty i trawy nabrały dostojnej siwizny.

Mgła z każdą chwilą gęstnieje, widoczność maleje do kilkudziesięciu metrów. Im bliżej Kanału Żerańskiego, tym mniej świata widać. Robi się nierealnie. Jedziemy jakby poza rzeczywistością. Jest magicznie, pięknie, dziwnie.

Mijamy Kanał, w którym wędkarze z zacięciem moczą kije. Zastanawiamy się jak wytrzymują bez ruchu w takiej temperaturze. Wraz z gęstniejącą mgłą, wyraźnie spada temperatura.

To już nie jest przymrozek, to całkiem porządny mróz. Piotrkowi grabieją palce. Gdzieś w okolicach Izabelina musi się zatrzymać i poświęcić parę minut na rozgrzewanie przemarzniętych dłoni. Mgła ani myśli opadać, a aura objawia swój chłodny urok. Szczególnie rzeczka Czarna zachwyca nas swoimi ołowianymi odmętami.

Mijany mostek, groble wysadzane wierzbami przywodzą na myśl Olendrów, którzy osuszyli i ucywilizowali tak wiele podmokłych terenów na Mazowszu, jak i w samej Warszawie.

Zostawiamy za sobą Izabelin, rzekę Czarną, drogę 631 i jedziemy w stronę Radzymina. Mijamy zamarznięte bagniska, drogę tarasuje zmurszały pień, a my wciąż naprzód, bo zimno i kawy się chce w ciepłym pomieszczeniu.

Mgła z wolna opada, a my jesteśmy na przedpolach Radzymina. Wizja kawy przesłania nam widoki przecudnych okoliczności przyrody i kultury materialnej.

W okolicach Słupna pojawiają się nagle watahy bezpańskich psów. Omijamy je dużym łukiem, ale psów jest coraz więcej – atmosfera jest jak z filmów Hitchcocka. Wreszcie docieramy do miasta. W Radzyminie kawiarnie (zlokalizowaliśmy całe dwie) śpią snem sprawiedliwym. Nikomu nawet nie chce się napisać o której otwierają. Porzucamy więc to miasto cudu i kierujemy się w stronę Tłuszcza.

Mijamy Wiktorów, Stary Kraszew i Zamość. Zgodnie z tradycją Nieoczywistych Wycieczek, zakopujemy się w mazowieckich piaskach, po raz kolejny odkrywając w nas niewielkie powołanie do jazdy terenowej; Marcin ma tego powołania zdecydowanie mniej niż Piotrek. Dojeżdżamy do stacji w Jasienicy, znanej z postaci ks. Lemańskiego.

I tak przemieściliśmy się w poprzek Mazowsza, od linii kolejowej Warszawa-Modlin do linii kolejowej Tłuszcz-Warszawa.

Jadąc wzdłuż torów, docieramy do rzeczułki Cienkiej – zgodnie z nazwą, mizerny to strumyk. Już z daleka widać kapliczkę z Maryjką. Jednak ta jest inna niż dotychczas spotykane przez nas. Kapliczka poświęcona jest tragicznej śmierci sióstr Pągowskich, które utonęły w rzeczce Cienkiej. Myśl o tragedii sprzed ponad 130 lat, szczególnie Piotrkowi, nie daje spokoju.

Otrząsamy się z nastroju śmierci i pedałujemy ku kawie, do Tłuszcza. Słoneczko już całkiem miło przyświeca, ale kawa się należy. W Tłuszczu Piotrek zna tylko jeden lokal – Hotel Batory i tam właśnie zmierzamy. Restauracja Wenecja i jej szef kuchni zapraszają gorąco do środka. Przypinamy rowery, strząsamy pył ze spodni i atakujemy.

A restauracja czynna od południa. Obchodzimy się smakiem i idziemy do pobliskiej stacji benzynowej na kawę z automatu. Co my, rowerkowcy , zrobilibyśmy bez świątyń przemysłu naftowego?

Po kawie z tekturowego kubka wsiadamy na maszyny i jedziemy do Wołomina. Dajemy się wyprzedzić kolarzom; trenujący kolarze to widomy znak, że idzie wiosna. Prawdziwi kolarze przecież zimą nie jeżdżą, jak kiedyś w radio oznajmił kolarz Czesław Lang.

Wołomin wita nas krwawą ofertą. Kupujemy na stacji bilety do domu i za chwilę jesteśmy w pociągu jadącym do Warszawy Wileńskiej.

Dosłownie po dwudziestu minutach jesteśmy na Pradze, a stąd już rzut beretem do domu.

Postscriptum post mortem

Natrafiwszy na pamiątkową kapliczkę poświęconą XIX wiecznej tragedii, długo spekulowaliśmy co mogło się wydarzyć. Snuliśmy hipotezy: może siostry Pągowskie były bardzo małe i wpadły do rzeczki, a może były większe, ale w 1879 była powódź i zabrała dziewczynki? Piotrkowi nie dawało to spokoju i zaczął poszukiwać informacji. W sukurs przyszedł Internet i strona http://www.nekrologi-baza.pl/. Dzięki uprzejmości właścicieli portalu dowiedzieliśmy się, że siostry Pągowskie były dorosłe; jedna z nich była mamą dwójki dzieci. Mogiła sióstr znajduje się na Powązkach w kwaterze 57. My nadal jednak nie wiemy co wydarzyło się w tamten sierpniowy dzień nad rzeką Cienką.

Viewing all 82 articles
Browse latest View live