Quantcast
Channel: Nieoczywiste wycieczki rowerowe po Warszawie i okolicach
Viewing all 82 articles
Browse latest View live

Palmiry. O nauce czytania ze zrozumieniem

$
0
0

Długość trasy: 66 kilometrów.

Gdy w parku narodowym widzimy na tablicy napis: wróć do najbliższego szlaku, to warto zastosować się do polecenia. Nawet jeśli taka tablica wisi tylko kilkanaście kilometrów od Warszawy. Zboczenie ze szlaku skutkuje brodzeniem w błocie po kostki.

Dzisiaj jedziemy do Palmir. Marcin był jakiś czas temu na rajdzie w Kampinosie. Dojechali z grupą do Palmir, ale Marcin widział tylko cmentarz; do muzeum nie wszedł, bo jak twierdzi, był zbyt brudny i było mało czasu. Teraz jest okazja nadrobić tamte zaległości.

Z Grochowa, przez most Świętokrzyski przejeżdżamy na druga stronę Wisły i jedziemy w kierunku Młocin. Po drodze widzimy zachęcający plakat kierujący nas wprost do Kampinosu – jedziemy więc zgodnie ze znakami.

Dojeżdżamy do miejsca gdzie przez Wisłę biegnie najdłuższy w Polsce tunel pod dnem rzeki.

To tędy będą płynęły ścieki do oczyszczalni Czajka, zamiast bezpośrednio do Wisły, kolektorami wprost z mieszkań lewobrzeżnej Warszawy. Nadal nie da się przejechać gładko do Mostu Skłodowskiej – drogę tarasuje ogrodzenie. Jednak miły pan ochroniarz podpowiada, że wzdłuż płotu da się objechać budynek, będący wejściem do najdłuższego tunelu.

Za mostem skręcamy w młocińskie uliczki. W Warszawie wciąż jest sporo sielskich miejsc, cichych przedmieść.

Elektryczną i Królowej Jadwigi dojeżdżamy do Lasku Młocińskiego.

Giną nam gdzieś po drodze znaki na Kampinos, mimo tego Kampinoską wjeżdżamy do puszczy. Po drodze pojawiają się oznakowania drogi na Palmiry i znajome znaki kierujące na Kampinos.

Miga nam też tablica "wróć do najbliższego szlaku", ale nie przejmujemy się, bo droga wyraźnie jest uczęszczana – widać ślady kół. Raźno pedałujemy przed siebie, droga zmienia się najpierw w grząską ścieżkę, potem w błotny ściek, a wreszcie w bagnistą łąkę.

Mamy zapaćkane buty, komary tną niemiłosiernie. Każdy ruch nogą to wyrywanie butów z błotnistej mazi. Bagienko wydaje żarłoczne odgłosy za każdym razem gdy stawiamy kolejny krok. Jest jak na filmach, mówi Marcin – błotko niechętnie oddaje nam buty, próbuje zassać nasz obuwie. Ostatecznie droga urywa się i na około są tylko bagna. Wracamy. Droga powrotna jest równie mało przyjemna.

Po jakimś czasie docieramy do suchej ścieżki i tablicy, którą zlekceważyliśmy. Jak byk jest napisane, że droga nie jest dla turystów.

Jesteśmy brudni, pogryzieni i śmierdzimy błotem. Błoto i trawa powciskane są w zębatki i hamulce. Trochę czyścimy maszyny i ruszamy dalej.

Jedziemy w stronę Sierakowa. Po drodze mijamy obelisk poświęcony szarży Ułanów Jazłowieckich na pozycje niemieckie we wrześniu 1939 roku. Szwadrony ułanów z szablami w dłoni zaatakowały odziały niemieckie wyposażone w broń automatyczną i artylerię. Dzięki tej brawurowej szarży udało się przerwać oblężenie Warszawy i otworzyć drogę polskim oddziałom idącym na odsiecz stolicy.

Dyskutujemy o cenie takich działań. Podczas polskiego ataku zginęło ponad 100 ułanów i ponad 100 zostało rannych; łącznie oddział stracił ponad 20% stanu osobowego. Wjeżdżamy do Sierakowa.

Tym razem mijamy obelisk poświęcony żołnierzom Armii Krajowej. Generalnie Puszcza Kampinoska to wielkie pole bitwy; żołnierze ginęli tu w bitwach już w XVIII wieku. Przez Kampinos maszerowały też wojska Jagiełły w drodze na Grunwald.

W sklepie w Sierakowie posilamy się nieco. Pod sklepem stoi zaparkowany Traper2 produkowany przez Romet w latach siedemdziesiątych.

Z Sierakowa jedziemy do Palmir najpierw asfaltową drogą, potem znowu wjeżdżamy w las. Natrafiamy na Łosiówkę, dzisiaj ruiny piwniczki, kiedyś miejsce gdzie znajdowała się zagroda dla łosi. W 1951 roku z Białorusi sprowadzono łosie, które na nowo miały zasiedlić puszczę. Kampinos, kiedyś ostoja tych ciekawych zwierząt, po wojnie nie miał ani jednego łosia. Przywiezione zza wschodniej granicy zwierzaki rozmnożyły się i wraz z łosiem z Białowieży dały początek nowej generacji tych zwierząt. Według ostatniego spisu w Kampinosie może być nawet 350 sztuk łosi. A Łosiówka to osada strażników, którzy dyżurowali przy zagrodzie.

Wyjeżdżamy z lasu na przedwojenną, brukowaną drogę i dojeżdżamy do Palmir.

Po drodze mijamy kolejne krzyże i pomniki poświęcone ludziom ginącym za Polskę. W zasadzie wszędzie wokoło mijamy miejsca kaźni lub mogiły. Trudno w to uwierzyć; pogoda jest piękna i zachęcająca do wycieczek, a las wygląda tak sielsko. A do tego na drodze do muzeum spotykamy panią zażywającą przejażdżki konnej.

Nowy budynek muzeum ma nieco ponad rok. Zaprojektowany jest tak, by wtapiał się w puszczę. Wewnątrz budynku, w specjalnych przeszklonych tubach, rosną brzozy, a elementem wystroju są zdjęcia kampinoskich krajobrazów. Zewnętrzne ściany pokryte są blachą z imitacjami śladów po kulach.

Ekspozycja jest dojmująca. Lektor czyta listę osób rozstrzelanych w Palmirach. W gablotach leżą rzeczy znalezione podczas ekshumacji ciał w mogiłach zbiorowych - Niemcy byli tak pewni, że zbrodnia się nie wyda, że rozstrzeliwali ludzi z rzeczami osobistymi i dokumentami.

Piotrka szybko zmęczyła wystawa, choć przyznał, że muzeum świetnie zrobione. Marcin był bardziej wytrwały i poszedł jeszcze na cmentarz pomordowanych podczas wojny. Ponad połowa grobów to mogiły bezimienne.

Przed muzeum widzimy, kolejny już dzisiaj, zabytkowy rower. Gdy podziwiamy, na oko pięćdziesięcioletni sprzęt, pojawia się właściciel. Zapytany jak się jeździ na takim zabytku, proponuje Piotrkowi przejażdżkę. Rower trochę ciężko chodził, miał zdecentrowane koła i niezbyt sprawne hamulce. Ale działał pomimo zawansowanego wieku. Właściciel mówił nam, że przewoził tym rowerem sześćdziesięciolitrowe bańki mleka do punktu skupu.

Spotykamy w muzeum pana z "holenderskiej" Masy Krytycznej, żarówiasta koszulka zdradza go od razu.

Zbieramy się w drogę powrotną. Marcin szuka jeszcze polany gdzie podczas wojny zdetonowany został skład amunicji twierdzy Modlin, ale nie bardzo już nam się chce jeździć po piaszczystych drożynach; wracamy do domu.

Z Palmir jedziemy w stronę Truskawia mijając kolejne obeliski, mogiły i pomniki. Ulicą 3 Maja jedziemy przez Izabelin i Mościska. Potem Arkuszową do Wólczyńskiej, przez Chomiczówkę i Wawrzyszew. Co chwila ktoś na nas trąbi na wąskiej drodze. Potem Reymonta i drogą dla rowerów wzdłuż Broniewskiego przecinamy trasę AK. Aleją JP II jedziemy do ronda "Radosław" i dalej Słomińskiego do Mostu Gdańskiego. Potem już tylko Jagiellońska, kilka kolejnych ulic i jesteśmy w domu.


Bródnowski Enwuerek

$
0
0

Długość trasy: 25 kilometrów.

Większość warszawiaków kojarzy Bródno z blokowiskiem. Istnieje jednak zupełnie inne Bródno. Żeby je znaleźć, trzeba odbyć podróż w czasie i w wyobraźni. Mimo wszystko, jest to jednak podróż na rowerach.

Marcin wysłał Piotrkowi link na fejsa z pytaniem: jedziesz? A tam stało napisane - Bródno (rowerowo) i miedzy innymi takie zachęty: Gdzie był bar "Pod Trupkiem", a gdzie "Rzym"? Gdzie jest dom dozorców? Gdzie zachowały się stare drewniaki? Piotrek zaintrygowany nie miał wyjścia. Jedziemy!

Najpierw jednak - bo mamy trochę czasu - wpadamy na Dworzec Wschodni. Bo po drodze i w dodatku nie widzieliśmy jeszcze odnowionej części od strony Kijowskiej. Jedziemy Waszyngtona, Międzynarodową do Grochowskiej, Lubelską do dworca. Od tej strony Wschodnią się już zachwycaliśmy, ale od strony Kijowskiej jest chyba jeszcze piękniej. Kto pamięta te obleśne wnętrza - szare, ciemne, obsikane - poczuje różnicę. Jest czysto i o dziwo przytulnie. Wewnątrz hali jest dwupoziomowa kawiarnia. Konstrukcja dworca jest odkryta, widać kratownice. Przez okna wpada dużo światła. Znalazło się też miejsce na wystawę zdjęć. Jest sporo przeszkleń i ruchome szklane ściany dające możliwość dodatkowej aranżacji hali. Znalazły się też rozwiązania dla niewidomych, nie widziane na innych polskich dworcach kolejowych.

I hit zupełny - zadaszony parking dla rowerów.

Turniej Euro 2012 jest bardzo kosztowny, jednak jeśli jest w stanie zmobilizować tak wiele instytucji publicznych do pożytecznej pracy, to poprosimy o kolejne duże zawody.

Przejeżdżamy przez najdłuższy w Warszawie budynek, osłaniający starą Pragę przed ciekawskimi oczami podróżnych wysiadających na Wschodniej, i jedziemy starą Radzymińską w stronę skrzyżowania z Naczelnikowską. Tam - niestety wnosząc rowery przez kładkę - przedostajemy się na drugą stronę i przez parking Tesco dojeżdżamy do Stalowej. Potem Szwedzką i 11 Listopada do Ronda Żaba i jesteśmy przed bramą cmentarza żydowskiego, gdzie mamy miejsce zbiórki.

Jest około 30 chętnych do zwiedzania Bródna. Wycieczkę prowadzi Piotr Wierzbicki, przewodnik miejski. Sam cmentarz jest w zasadzie ruiną (pisaliśmy o nim także w tym wpisie). Fundacja Rodziny Nissenbaumów w latach osiemdziesiątych XX wieku ufundowała ogrodzenie i bramę cmentarną, ale cmentarz jest zaniedbany, zniszczony i bywa miejscem alkoholowych imprez. Cmentarz został założony pod koniec XVIII wieku przez Szmula Zbytkowera - właściciela rozległych dóbr na Pradze. Od jego imienia pochodzi nazwa części dzisiejszej Pragi (Szmulowizna).

Przemieszczamy się kawałek w stronę Ronda Żaba i podziwiamy z daleka budynek nastawni i obok (wyglądający jak mała warownia) odrestaurowany budynek podstacji tramwajów warszawskich.

Dalej jedziemy Odrowąża, drogą dla rowerów, wzdłuż muru cmentarza katolickiego. Samo Bródno ma ciekawą historię, to najstarsza część Warszawy (a właściwie jej okolic). Tu nad rzeką Bródnią, w pobliżu brodu przez Wisłę, wokół średniowiecznego grodu, powstała w IX wieku osada. Gród był wielokrotnie niszczony i palony, w konsekwencji nie został odbudowany, jednak osada rozwijała się dalej, leżąc na szlaku z Rusi Kijowskiej do zachodniej części Europy. Tereny miały charakter typowo rolniczy, a impulsem do ich szybszego rozwoju była dopiero budowa Kolei Nadwiślańskiej: z Moskwy do Dworca Wschodniego i z Petersburga do Dworca Wileńskiego.

Skręcamy w Staniewicką i dojeżdżamy do Pożarowej i stacji Warszawa Praga. Piotr Wierzbicki ciekawie opowiada i jest dobrze przygotowany. Ponieważ obiekty o których mówi w większości przypadków nie istnieją, pokazuje nam ryciny i zdjęcia co ciekawszych miejsc. Jednak rowerowo ta wycieczka zdecydowanie różni się od tego do czego jesteśmy przyzwyczajeni na naszych wypadach: jak na nasze oczekiwania jedziemy zbyt wolno, zbyt często się zatrzymujemy i jest nas zbyt wiele. Przewodnik, trzeba przyznać, dzielnie sobie radzi i cierpliwie czeka na wszystkich.

Stacja Warszawa Praga wybudowana była w latach osiemdziesiątych XIX wieku w "stylu nałęczowskim". Miała okazały budynek z dojazdem od strony Modlińskiej. Mieszkańcy Nowego Bródna musieli przedzierać się przez tory, aby dostać się na stację. Budynek stacji jak i okoliczne domy wybudowany był z drewna, gdyż stał w polu obstrzału Cytadeli Warszawskiej. Rosjanie nie zgadzali się by na przedpolu cytadeli stawiać trwałe zabudowania.

Źródło: http://www.muzeum.legionowo.pl/wirtual/korzenie/str2_kolej/kolej.php

Pożarową wracamy do Odrowąża i podziwiamy gmach Związku Zawodowego Dozorców Domowych. Budynek powstał w 1929 roku, a od 1932 roku część budynku wynajmowano VI Męskiemu Gimnazjum Ogólnokształcącemu.

Od tego miejsca zaczyna się Nowe Bródno, oddzielone od Starego Bródna cmentarzami katolickim i żydowskim. Odrowąża przed wojną przechodziła w Białołęcką (dzisiejsza Wysockiego), a Wysockiego, w starym jej biegu, można zobaczyć do dzisiaj między ulicami Poborzańską i Skrajną.

Jedziemy Odrowąża do Budowlanej, która od niedawna, na odcinku od Wysockiego w stronę św. Wincentego, nazywa się Matki Teresy z Kalkuty. Na Budowlanej można podziwiać wielokrotnie przebudowywany budynek, w którym mieściła się jedna z karczm (o bezpretensjonalnej nazwie Rzym), których wiele było kiedyś wokół cmentarza. A w głębi Budowlanej, w stronę torów, widzimy przykład charakterystycznej dla Nowego Bródna, już międzywojennej zabudowy.

Oliwską i Palestyńską dojeżdżamy do Wysockiego. Po drodze podziwiamy portiernię kolejowych Zakładów Naprawczych.

Generalnie Nowe Bródno rozwinęło się w związku z koleją. Wokół budowanej Kolei Nadwiślańskiej, wraz z siecią torów przeładunkowych i zakładów naprawczych, rozwinęła się nowa dzielnica. Kolej dawała zatrudnienie inżynierom, kolejarzom, robotnikom torowym. Kolej była kołem zamachowym rozwoju okolicznych terenów. A też stwarzała okazję do wymiany międzykulturowej: mieszkali tu Polacy, Niemcy, Żydzi, Rosjanie. Doskonale opisuje dzieje Nowego Bródna Zygmunt Kupniewski, który wykreślił też unikatowy plan Bródna w rzucie izometrycznym (stan na rok 1940).

Dalej dojeżdżamy do Domu Kultury Świt, który jest prężnie działającą placówką z wieloma sekcjami i salą kinową.

Potem tunelem w stronę torów, dojeżdżamy do miejsca gdzie była wachlarzowa parowozownia Praga - ślady wachlarzowego układu torów widać do dzisiaj tak w realu, jak na mapach. Niestety sam budynek parowozowni został kilka lat temu rozebrany i znowu możemy podziwiać jedynie zdjęcie prezentowane przez Piotra Wierzbickiego.

Wracamy do Wysockiego i jedziemy jej starym odcinkiem, przy końcu którego jest odrestaurowany przedwojenny przystanek tramwajowy (o nim również we wspomnianym wcześniej wpisie) ze śladami kul karabinowych.

Bazyliańską jedziemy do Ogińskiego i do Bartniczej mijając po drodze kościół Matki Boskiej Różańcowej.

Vis-a-vis kościoła jest przedwojenny Zespół Szkół Powszechnych i obelisk poświęcony walkom powstańczym na Bródnie.

Dalej jedziemy Syrokomli, Ogińskiego i Siedzibną, przy której stoi budynek dawnego komisariatu Policji Państwowej.

Przy Siedzibnej 43 można też podziwiać jeden z niewielu zachowanych drewniaków - charakterystycznych dla Nowego Bródna budynków końca XIX wieku.

Dom dalej widać przykład latarenki podświetlającej numer domu z charakterystycznym kominkiem dającym dojście powietrza dla palącej się wewnątrz lampki.

Potem jedziemy Bolesławicką do Julianowskiej i Rembielińską do Budowlanej, a w zasadzie Matki Teresy z Kalkuty. Na rogu ze św. Wincentego widać pozostałości pola należącego kiedyś do PGR Bródno.

Wzdłuż Wincentego dojeżdżamy do bramy cmentarza katolickiego i tam kończy się nasza wycieczka. Żegnamy przewodnika i uczestników wycieczki. Przez Rondo Żaba, 11 listopada i Inżynierską dojeżdżamy do stacji Warszawa Wileńska. Potem przez Carefour, Brzeską, Kijowską i Dworzec Wschodni dojeżdżamy do Lubelskiej. Na Grochowskiej wpadamy na kawkę i kręcone na miejscu lody, do restauracji Kamionka - odwołującej się, tak wnętrzem jak jadłospisem, do warszawskiej kuchni z początku wieku. A potem już chwila i jesteśmy w domu.

Piechotą do Modlina

$
0
0

Długość trasy: 75 kilometrów.

Czy piesza wyprawa jest nadal wycieczką rowerową? Okazuje się, że tak! W dodatku w ciągu jednego dnia przenosimy się płynnie między XIX a XXI wiekiem. A wszystko to w cieniu Twierdzy Modlin.

Dzisiaj droga prowadzi do Modlina. Naszą ciekawość budzi nie tylko sławna twierdza, ale też nowe lotnisko i całkiem stara cegielnia w Mochtach.

Ruszamy w stronę Dworca Wschodniego, potem Jagiellońską jedziemy w stronę Ronda Starzyńskiego. Za rondem decydujemy się na dalszą jazdę Jagiellońską - zwykle bardzo ruchliwa i wroga rowerzystom ulica, dzisiaj jest pusta i zachęca swoimi trzema pasami do swobodnej jazdy. Nie ma upału, wieje lekki wiaterek, po prostu wymarzone warunki do jazdy.

Drogą rowerową przy Elektrociepłowni Żerań dojeżdżamy do Dorodnej i skręcamy w Myśliborską. Potem Hanki Ordonówny, Odkrytą i Grzymalitów dojeżdżamy do wału nad Wisłą. Nie wiadomo co Grzymalici robią na Tarchominie, wiadomo jednak, że Grzymała to popularny polski herb, a sami Grzymalici to rycerski ród z Wielkopolski.

Wałem jedziemy na północ drogą, którą poznaliśmy już przy okazji poszukiwania olenderskich śladów w Warszawie.

Pogoda zaczyna się psuć, trochę grzmi i popaduje, ale nadal jest bardzo przyjemnie. Mijamy po drodze dowody na to, jak groźne potrafią być uderzenia piorunów.

Jadąc wzdłuż Wisły w zasadzie jedzie się stale obok rezerwatów przyrody. W bagnistych jeziorkach pływają kaczki, zostawiając ciekawe ślady na powierzchni.

Na wysokości Rajszewa mijamy First Warsaw Golf & Country Club. Pole golfowe położone jest malowniczo w zakolu rzeki, a na swoim terenie ma kilka stawów - pewnie pozostałość starorzecza Wisły.

Po drodze mijamy kolejne rezerwaty, sielskie obrazki pól, pasące się koniki. Naprawdę jest bajkowo mimo wciąż wiszącej nad nami groźby burzy.

Dojeżdżamy do Modlina. Z daleka widać już twierdzę. A my stoimy w widłach Wisły i Narwi: w prawo mostem przez Narew, w lewo przez Wisłę. Sam Modlin był do lat pięćdziesiątych XX wieku samodzielną osadą, dzisiaj jest dzielnicą Nowego Dworu Mazowieckiego. Przejeżdżamy Mostem Pancera na drugą stronę Narwi. Przed samą rzeką widać ruiny fortu, a Narew wpadająca do Wisły tworzy malownicze wysepki i piaszczystą plażę.

Za mostem skręcamy w Chłodną i ulicą gen. Ledóchowskiego wjeżdżamy na teren twierdzy. Od wewnątrz, kiedyś potężna budowla, sprawia wrażenie mocno zaniedbanego osiedla.

Budowę twierdzy rozpoczęto na rozkaz Napoleona, który tworząc Księstwo Warszawskie rozpoczyna budowę systemu twierdz na terenie Księstwa. W czasie Powstania Listopadowego twierdza staje się bazą wojsk powstańczych. Za czasów rosyjskich Modlin przemianowano na Новогеоргиевск (Nowogieorgiewsk). Rosjanie rozbudowują twierdzę - prace z przerwami trwają do 1914 roku. W okresie międzywojnia istniało tu, między innymi, Centrum Wyszkolenia Broni Pancernych i Centrum Wyszkolenia Saperów. W czasie kampanii wrześniowej twierdza broniła się samotnie przez 18 dni. W 1945 roku twierdzę ponownie przejęło wojsko.

Wszystko to jednak już tylko historia. Twierdza popada w ruinę, nie ma chyba nikogo, kto miałby pomysł co zrobić z tym zabytkiem sztuki wojennej. Wojska już prawie na terenie twierdzy nie ma. Starsze zabudowania się sypią, nowsze budynki, nawet jeśli zadbane, bliższe są klimatowi blokowiska niż zabytkowej budowli.

Ulicami Bema i Thommée wyjeżdżamy z twierdzy i kierujemy się w stronę lotniska. Lotnisko, kiedyś wojskowe, dzień wcześniej miało huczne otwarcie. Dzisiaj jednak przypomina niezakończoną budowę. Mimo wczorajszego otwarcia dzisiaj wszystko jest zamknięte. Hala jest pusta, a ochroniarze nie pozawalają nam wejść do środka.

Naszą uwagę najbardziej przykuwa motorówka lotniskowej służby ratowniczo-gaśniczej. Do rzeki co prawda niedaleko, ale czy aż tak blisko, by przewidywać udział sprzętu pływającego podczas akcji ratunkowej?

Budynek lotniska zaprojektowała pracownia APA Kuryłowicz i Associates. Stefan Kuryłowicz był zapalonym pilotem i projektując terminal lotniska inspirował się budową skrzydła samolotu. Budynek lotniska jest rzeczywiście prosty, nam przywodzi na myśl lotniczy hangar. Objeżdżamy lotnisko dookoła i drogą numer 62 kierujemy się w stronę miejscowości Mochty-Smok.

Zostawiając za sobą Zakroczym i Duchowiznę, w miejscu, gdzie droga 62 odsuwa się od Wisły, skręcamy w lewo, prostopadle w stronę rzeki. Droga prowadzi nas sama, a potem widzimy już komin cegielni i jesteśmy na miejscu.

Cegielnia musiała kiedyś być ogromna. Dzisiaj pozostały po niej tylko ruiny, jednak pięknie sklepiony piec nadal robi duże wrażenie. Usytuowanie cegielni blisko Wisły sugeruje, że główną drogą transportu cegieł była rzeka.Trudno znaleźć dokładne informacje o cegielni; najprawdopodobniej pochodzi z XIX wieku. Być może to jedna z ostatnich okazji, by zobaczyć to przemysłowe dzieło. Nie wygląda by cegielnia była otoczona opieką konserwatora, więc pewnie któregoś dnia zniknie z nadwiślańskiego krajobrazu.

W stronę Zakroczymia ruszamy nad Wisłą kierując się w stronę Wólki Smoszewskiej. Gdzieś w okolicach Duchowizny, tylne koło roweru Piotrka zaczyna się dziwnie ruszać i wydawać podejrzane dźwięki. Po krótkich oględzinach okazuje się, że tylna piasta praktycznie przestała istnieć. Szukamy w okolicy jakiegoś środka lokomocji. Znajdujemy przystanek - autobus ma być za kilka minut. Jednak życzliwi miejscowi informują nas, że przystanek owszem jest, ale ostatnio widziano tu autobus kilka lat temu. Piotrek nie ma wyjścia i zaczyna pchać rower - kierunek stacja PKP Modlin. Marcin dzielnie mu towarzyszy, jadąc obok w żółwim tempie. Po drodze mijamy piękne wąwozy, zupełnie jak z okolic Kazimierza Dolnego.

Wokół pola i lasy, ale Piotrek nie jest zbyt zainteresowany krajobrazem - pchanie roweru przez mazowieckie piaski nie należy do najmilszych, a pogoda jak na złość poprawiła się i zrobiło się upalnie.

Docieramy do rynku w Zakroczymiu i potem ulicą Warszawską kierujemy się w stronę Modlina. Przecinamy drogę E77 i jesteśmy w Modlinie na znanej nam już ulicy Bema. Potem ulicami Chrzanowskiego i Ledóchowskiego docieramy do Chłodnej. W dół Kraszewskiego i ulicą Mieszka osiągamy stację Modlin. Dwanaście kilometrów pchania roweru; Piotrek ma serdecznie dość.

Budynek stacji jest malutki i pięknie odnowiony.

Wchodzimy do poczekalni z rowerami i na dzień dobry objeżdżają nas dzielni SOKiści: - gdzie się pchacie z tymi rowerami? Potem ciąg dalszy przyjemności. Na peronach są co prawda windy, ale instrukcja obsługi nie pozostawia złudzeń - rowery nosimy po schodach.

Wsiadamy w wypasiony pociąg Kolei Mazowieckich - klimatyzacja, wygodne siedzenia. Dojeżdżamy do stacji Warszawa ZOO. Potem jeszcze pchanie roweru do pl. Hallera. Marcin nadal lojalnie towarzyszy Piotrkowi. Rower w autobus (co za obciach) i do domu.

Pierwsza stówka

$
0
0

Długość trasy: 107 kilometrów.

Sentymentalna podróż, zaginięcie rowerzysty na bagnach, ślady bobrów, piękne krajobrazy i wszystko to podlane pierwszą setką.

Na znanej nam stronie zmiana.org.ru znajdujemy anons jak przejechać pierwszą stówkę bez napinki. Pomysł ciekawy; my sami nigdy nie przejechaliśmy naraz stu kilometrów, choć wielokrotnie byliśmy bardzo blisko takiego dystansu. Decydujemy się, tym bardziej, że "zmianowe" wycieczki są zawsze bardzo miłe. Poza tym planowana trasa wiedzie przez Zalew Zegrzyński, a to był cel naszej pierwszej NWRowej wycieczki niemal równo rok temu. Szykuje się więc podróż nie tylko ciekawa, ale też nieco sentymentalna.

Spotykamy się pod Centrum Nauki Kopernik - jest nas niemal trzydzieści osób. Ludzie w bardzo różnym wieku, na różnych rowerach: szosowych, trekingowych, miejskich, górskich, poziomych. Krzysiek przyjeżdża z córką w przyczepce rowerowej.

Marianna przygotowała świetną szprychówkę, mówiła, że zainwestowała nawet w laminatorkę, aby profesjonalnie przygotowywać kolejne.

Krzysiek i Bohdan jak zwykle przemawiają na początku wycieczki i zgodnie ze świecką tradycją przekonują nas, że nie są organizatorami. Potem Krzysiek rzuca sakramentalne: - to ja jadę. Więc ruszamy.

Wzdłuż Wisły jedziemy ścieżką rekreacyjną, potem przez Park Praski, Ratuszową i 11 Listopada do Ronda Żaba i dalej obok muru cmentarnego. Potem Rembielińską i Annopol dojeżdżamy do Kanału Królewskiego; droga obok kanału prowadzi nad sam Zalew.

Jedziemy po prawej stronie kanału. Na wysokości Kobiałki przejeżdżamy mostkiem na drugą stronę i mamy pierwsze straty osobowe. W jednym z rowerów odpada korba(!). Bez serwisu nic nie da się poradzić. Właściciel roweru wraz z solidarną towarzyszką idą w stronę szosy w poszukiwaniu powrotnej podwózki.

Dojeżdżamy do Nieporętu i robimy krótki popas przy Remizie Strażackiej, która jest też siedzibą biblioteki i kawiarenki.

Potem zahaczamy o sklep i jadąc obok zalewu kierujemy się w stronę Zegrza Południowego. W jednym z portów w Zegrzu robimy dłuższą przerwę; wyciągamy kanapki i batony. Niektórzy zamawiają kawę i frytki - pełen wypas.

Po napełnieniu brzuszków ruszamy w stronę Narwi i wspinamy się na wał biegnący wzdłuż rzeki.

Wałem jedzie się całkiem dobrze, tylko Krzysiek ma problem z jazdą z przyczepką. A w zasadzie to jego córka ma problem, bo przyczepka podskakuje na wybojach.

W pewnym momencie Krzysiek decyduje się zjechać z wału i rusza drogą biegnącą równolegle. My jedziemy górą. Za chwilę drogę od wału oddziela kanał i wkrótce robi się na tyle szeroki, że Krzysiek nie może się już przez niego przeprawić. Droga jest zablokowana drzewami, ściętymi przez bobry.

Krzysiek nie chce się cofać, więc wjeżdża do lasu, jeszcze moment i znika nam z oczu.

Zatrzymujemy się i czekamy, może się pojawi. Reszta koleżeństwa już nam daleko odjechała. Ruszamy i my, próbując przebić wzrokiem gęstwinę drzew. Zaczynamy niepokoić się nie na żarty, gdy widzimy bagno, przez które Krzysztof naszym zdaniem nie ma szans się przeprawić. Marcin dzwoni do Krzyśka, ale nie ma zasięgu. Ruszamy więc na dobre, po drodze widząc wyraźne ślady pracy bobrów.

Potem już na mapie zauważamy, że jedna z ulic w okolicy nosi nazwę Bobrzej, czyli te sympatyczne gryzonie są tu już od dłuższego czasu. Mijając malownicze bagna, osiągamy zaporę w Dębe.

Zastanawiamy się dokąd pojechała wycieczka, decydujemy się jednak jechać nadal wzdłuż Narwi.

Wybór okazuje się słuszny i po pewnym czasie spotykamy resztę wycieczki.

Krzyśka nadal nie widać, ale dowiadujemy się, że dzwonił do Bohdana i prosił, byśmy jechali dalej. Z biegiem rzeki dojeżdżamy w okolice Okunina.

Robimy krótką przerwę i decydujemy, że w stronę Warszawy wracać będziemy przez Łomianki. A na razie pojedziemy do Nowego Dworu Mazowieckiego. Już mamy ruszać, gdy dogania nas Krzysiek z córką – są cali i zdrowi. Witają ich brawa.

Odbijamy w lewo od Narwi i ulicą Rzeczną dojeżdżamy do drogi nr 631 i potem do Nowego Dworu Mazowieckiego. W Nowym Dworze wycieczka poszukuje czegoś do zjedzenia, ale natrafiamy na pustynię gastronomiczną. Ktoś zna niezłą pizzerię w Czosnowie i ustalamy, że coś tam zjemy. Wydaje się nam, że chyba nas po drodze trochę ubyło, ale nie mamy pewności.

W Nowym Dworze przejeżdżamy Wisłę, chwilę jedziemy wzdłuż drogi E7, a potem Warszawską osiągamy Czosnów. Tu wycieczka decyduje się na pizzę. Część grupy postanawia jednak jechać od razu dalej, w tym my. Jest nas w małym peletonie dziesiątka. Ruszamy w stronę Dziekanowa, jedziemy równym, dość szybkim tempem. Widać wszystkim dały się we znaki wertepy i trochę szosy wyraźnie nas uskrzydla. Nasz peletonik maleje - cztery osoby zostają w tyle. Prujemy Wiejską i Rolniczą w stronę Łomianek. Mijamy Jezioro Dziekanowskie i za chwilę jesteśmy w Burakowie. Potem przez Park Młociński dojeżdżamy do drogi rowerowej wzdłuż Pułkowej. Pod mostem noblistki Skłodowskiej-Curie wjeżdżamy na drogę obok Wybrzeża Gdyńskiego i drogą nad Wisłą kierujemy się ku początkowi dzisiejszej trasy. Na deptaku nad Wisłą mnóstwo spacerowiczów. Za chwilę jesteśmy pod Centrum Nauki Kopernik. Trochę zmęczeni, ale zadowoleni żegnamy się z resztą wycieczkowiczów.

Pijmy virgin mojito i rozprostowujemy nogi. Potem, już w żółwim tempie, jedziemy na Saską Kępę coś przekąsić i na kawę. W czasie kiedy pijemy kawę, ekipa która została w Czosnowie na pizzy dobija do Warszawy.

Wracamy do domu.

Trochę zieleni i bardzo długa prosta

$
0
0

Długość trasy: 79 kilometrów.

Tropimy ślady Napoleona i podejmujemy wyzwanie długiej, asfaltowej prostej w drodze do Garwolina.

Spotykamy się rano i pada sakramentalne: dokąd dzisiaj? I okazuje się, że żaden z nas nie ma konkretnego planu. Marcin rzuca: pomyślałem o Garwolinie. Pytanie: dlaczego Garwolin? jest całkiem nie na miejscu - wszak to nieoczywiste wycieczki; startujemy więc bez zbędnej zwłoki.

Meandrując niespiesznie po Grochowie dojeżdżamy w okolice zajezdni Ostrobramska i słyszymy muzykę. Jest 6:30, my jeszcze niezbyt obudzeni, ale żeby słyszeć głosy, to lekka przesada. Na chodniku, w luźnym szyku, stoi sobie orkiestra dęta i gra. Tamburmajorka maszeruje w miejscu i macha buławą, a orkiestra z OSP Pułtusk wyraźnie ćwiczy przed występem. Być może ma przygrywać pielgrzymce wychodzącej do Częstochowy.

Obok na przykościelnym placu trwa właśnie pakowanie bambetli do samochodów.

Zostawiamy pielgrzymów i orkiestrę i ruszamy w stronę węzła Marsa. Drogą dla rowerów jedziemy wzdłuż Płowieckiej w stronę otwockiej linii kolejowej, a potem obok torów w stronę Międzylesia.

Skręcamy w Żegańską, potem Pożaryskiego i dalej jedziemy Traktem Napoleońskim. Nie wiadomo, czy ulica ta widziała kiedyś Napoleona jak szedł na Moskwę, ale jak to w Warszawie zwykle bywa, wystarczy zjechać w bok od głównej drogi, by zrobiło się malowniczo. Traktem Napoleońskim, który raz jest ulicą, a raz ścieżyną, dojeżdżamy do Izbickiej.

Izbicką jedziemy do końca ulicy i w las, w stronę Wiązownej. Widoki są sielskie, jednak czasem natrafiamy na objawy schamienia ludności w postaci dzikich wysypisk śmieci.

Przeprawiając się przez jakiś lokalny strumyk widzimy znany nam już z innych części Mazowsza obrazek, olenderską wierzbę, czyli symbol naszego województwa.

Jadąc przez Mazowiecki Park Krajobrazowy natrafiamy na niebieski szlak rowerowy, dowcipnie wskazujący nam drogę.

Jeszcze chwilę jedziemy przez las i w Wiązownej wyjeżdżamy na drogę prowadzącą do Lublina.

Przed nami świetlany cel: 40 kilometrów asfaltu do Garwolina. Marcin zachwycony, bo oponki jego roweru kochają asfalt, a on sam potrzebuje bardzo długiej prostej. Piotrka mniej pobudza perspektywa jednostajnego pedałowania, tym bardziej, że wsiadł na rower pierwszy raz po dwutygodniowym urlopie.

Droga prosta, słoneczko świeci, asfalt milutko grzeje. Nudę pedałowania urozmaicają widoki zwierząt hodowlanych, niedoszłych karczm i reklam lokalnych przedsiębiorców. Poza tym szosa idzie lekko pod górkę.

Mała chwila i widzimy obwodnicę Garwolina. Potem jeszcze dosłownie moment i wjeżdżamy do miasta. Herb Garwolina upamiętnia byłych właścicieli miasta: rody Godziembów i Ciołków.

Przy samym wjeździe do Garwolina wita nas droga dla rowerów. Okazuje się, że biegnie ona przez główny ciąg ulic miasta: Kościuszki, Legionów, Lubelską - praktycznie przez większą część Garwolina.

Myśleliśmy, że Garwolin jest większy, a miasto liczy około 17 tysięcy mieszkańców i zajmuje obszar 22 km2. W samym mieście niespieszna atmosfera. Napotykamy sporo głazów, które wykorzystywane są jako pomniki, dużo zieleni, wystawę o Powstaniu Warszawskim i ciekawie wykorzystany cytat z Białoszewskiego.

Miasto przecina rzeka Wilga, na której urządzane są spływy kajakowe.

Chwilę szwendamy się po mieście w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia i zasiadamy w restauracji przy ul. Kościuszki. Obok ogródka stoi zaparkowana błyszcząca Gazela.

Do Warszawy zamierzamy wrócić pociągiem. Pani kelnerka informuje nas, że stacja w Garwolinie (a właściwie w Woli Rębkowskiej) owszem jest, ale wszyscy jeżdżą do Pilawy. Wsiadamy więc na nasze maszyny i ruszamy w stronę Warszawy. Po dziesięciu kilometrach jesteśmy w Pilawie, łapiemy pociąg i po godzinie jesteśmy na Wschodniej.

Bitwa Warszawska 2012 roku

$
0
0

Długość trasy: 75 kilometrów.

Całkiem przypadkiem dzisiaj droga prowadzi do Radzymina. A może to nie przypadek i tak mocno mamy zakodowaną rocznicę jednej z niewielu wygranych polskich bitew w XX wieku? Zapuszczamy się w czeluści Fortu Beniaminów i "podziwiamy" ośrodek letniskowy - widmo.

Grochowską, Targową i 11 Listopada dojeżdżamy do Ronda Żaba. Potem, wzdłuż muru brudzieńskiego cmentarza, ulicą Świętego Wincentego osiągamy Kondratowicza. Zaraz za skrzyżowaniem jest sklep i serwis rowerowy Wkręceni.pl, z którego usług czasem korzystamy.

Potem Głębocką, obok CH Targówek, przejeżdżamy nad Trasą Toruńską i jesteśmy na Białołęce. Wokół bałagan osiedli, które szybko zostawiamy za sobą. Dalej Berensona i Chudoby przecinamy Kanał Markowski. Już jest sielsko, anielsko i mazowiecko.

Wyszkowską i Kroczewską dojeżdżamy do Zdziarskiej, która w tym miejscu tylko na mapie jest ulicą - my poznajemy ją jako ścieżynę w lesie. Grunwaldzką dojeżdżamy do Sienkiewicza. Tu cywilizacja objawia się nam oznakowaniem szlaków rowerowych, licznymi kapliczkami i wyasfaltowaną ulicą.

Sienkiewicza wjeżdżamy w Spacerową, która chwilę prowadzi przez las, a potem staje się ulicą z kocimi łbami pamiętającymi przedwojenne czasy.

Spacerową przecinamy drogę 632 i zaraz potem rzeczkę o nazwie Czarna.

Tuż przed drogą 631 podziwiamy wydmy rozcięte drogą pożarową.

Po przecięciu drogi 631, chwilę jedziemy równolegle do niej i skręcamy w Gościniec. A przed Gościńcem, Marcin wspina się na ambonę i lustruje okolicę.

Gościniec wygląda jakby wytyczono go ze 100 lat temu. Przechodzi w Szkolną, a ta w Polną. I znowu wkoło podziwiamy piękne mazowieckie krajobrazy, a za chwilę wjeżdżamy do Radzymina.

Wjeżdżamy do miasta Aleją Jana Pawła II. Już od jakiegoś czasu mamy ochotę na kawę, ale napotkana kawiarnia otwiera się dopiero za kilka godzin.

Wzdłuż JP II ustawione są obeliski Drogi Golgoty Narodu Polskiego, upamiętniające czyn żołnierzy polskich w 1920 roku. Jak się potem okazało w Radzyminie jest mnóstwo pomników.

Radzymin jest miasteczkiem pełnym urokliwych uliczek, ale to co się rzuca w oczy przede wszystkim, to ciągłe odwoływanie się do historii i to głównie 1920 roku.

Nawet mapa szlaków rowerowych ma związek z Bitwą Warszawską.

Gra miejska, która ma odbyć się 15 sierpnia, też odwołuje się do chwały oręża polskiego.

Nawet tablice pożegnalne nie mogą obyć się bez odwołań do historii.

Zresztą tablice powitalne odwołują się dla odmiany do Jana Pawła II.

Całe to zanurzenie w tradycji i szacunek dla historii jest interesujące. Nurtuje nas jednak pytanie, czy Radzymin nie ma niczego współczesnego, czym mógłby się pochwalić?

Niedaleko skrzyżowania JP II i Falandysza stoi ciekawy pomnik poświęcony kolejarzom kolejki wąskotorowej, oczywiście biorącym udział w Bitwie Warszawskiej. Trochę dalej widać pięknie odnowiony budynek stacji kolejki; dzisiaj jednak stacja pełni funkcję kancelarii notarialnej.

Mijamy kościół z klasycystyczną dzwonnicą i pomnik Tadeusza Kościuszki. Skręcamy w ulicę Konstytucji 3 Maja i oglądamy pierzeje pięknych kiedyś kamienic. Niektóre podwórka zachowały do dzisiaj brukowaną nawierzchnię; nie wiemy czy to oznaka niegdysiejszej zamożności właścicieli czy profesji związanej z transportem. Niegdyś Radzymin był sporym ośrodkiem produkcji cegieł i handlu drewnem.

Jadąc dalej Konstytucji 3 Maja mijamy budynek Instytutu Nauczycieli Elementarnych zaprojektowany przez Corazziego, a wracając, przy Pogonowskiego, widzimy Salę Koncertową przy Skwerze "Czterech wieszczów".

Przy skrzyżowaniu JP II i Konstytucji 3 Maja pijemy w cukierni długo oczekiwaną kawę i jemy jagodzianki. Posileni ruszamy w stronę Białobrzegów. Jedziemy przez Stary Rynek, który już tylko z nazwy jest stary. Potem Głowackiego i Weteranów dojeżdżamy do miejscowości Łąki, a następnie do Beniaminowa.

W Beniaminowie zatrzymuje nas Fort Beniaminów. Wybudowany przez Rosjan, łączył Twierdzę Zegrze i Twierdzę Warszawa. Fort robi duże wrażenie; jest ogromny i świetnie wkomponowany w teren. Sądząc po śladach, jest terenem wyścigów quadów. My jednak widzieliśmy tylko skałkowców trenujących wspinaczkę po gładkich ścianach fortyfikacji.

Jedziemy w stronę Białobrzegów Aleją Wojska Polskiego. Mijamy pomnik poświęcony piłsudczykowskim oficerom więzionym w koszarach wybudowanych na potrzeby Fortu.

Po drodze nad Zalew widać ośrodek widmo - możemy go nawet wynająć.

Dojeżdżamy do Nieporętu i kierujemy się w stronę Warszawy.

Asfaltową szosą nr 633, biegnącą wzdłuż Kanału Królewskiego, dojeżdżamy aż do Białołęckiej. Potem przez Nowe Bródno dojeżdżamy do Odrowąża. Dalej Ratuszową, Jagiellońską i przez Kamionek wracamy do domu.

A w Cegłowie dożynki

$
0
0

Długość trasy: 67 kilometrów.

Świętujemy zakończenie plonów w podwarszawskiej gminie i składamy pokłon matce wszystkich polskich sosen.

Piotrek będąc w starostwie w Mińsku Mazowieckim dostał plakat zapraszający na powiatowe dożynki do Cegłowa. Uznaliśmy to za znak i jedziemy. Ruszamy skoro świt, bo obaj mamy domowe plany na wczesne popołudnie.

Grochów całkiem wyludniony. Jedziemy jak paniska środkiem Grochowskiej i na wysokości Marsa skręcamy w stronę torów linii Otwockiej. Korkową przejeżdżamy przez tory. Horyzont i ulica czerwienią się od wstającego słoneczka.

Jedziemy Korkową w stronę Wesołej. Dla Piotrka to trochę sentymentalna podróż, bo dzieciństwo spędził na Marysinie Wawerskim. Przy Kościuszkowców mijamy kościół pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Korony Polskiej, z którego wieży Hitler oglądał postępy w zdobywaniu Warszawy.

Korkową mijamy cmentarz i wjeżdżamy na teren Zielonej. Dalej Wspólną, Niemcewicza i znowu Wspólną wjeżdżamy do Sulejówka. Piaskową, Sobieskiego i Przejazd dojeżdżamy do stacji. Sulejówek kojarzył się nam do tej pory z domkami jednorodzinnymi, a spotykamy brzydkie blokasy.

Głowackiego, Armii Krajowej i Bema zwiedzamy tę część Sulejówka. Okolica rewanżuje się widokami i robi się bardziej podmiejsko.

Nałkowskiej i Konopnickiej dojeżdżamy do torów. Pogoda się psuje i zaczyna kropić.

Wzdłuż torów osiągamy Halinów.

A potem, przez bajkowo brzmiące miejscowości Cisie i Wielgolas Brzeziński, docieramy do Dębe Wielkie. Przy torach stoi duży budynek stacji pamiętający czasy Drogi Żelaznej Warszawsko-Terespolskiej. Budynek na parterze miał poczekalnię, a na piętrze pewnie mieszkanie zawiadowcy. Na drzwiach wisi kartka, że otwierają o siódmej rano. Nam jednak nie udaje się wejść do środka.

Bema, Armii Krajowej i Polną dojeżdżamy do Rudy i Bykowizny.

Przed Gamratką zatrzymujemy się nad Mienią, rzeczułką wijącą się w poprzek naszej trasy.

Potem przeskakujemy drogę numer 50 na Kołbiel i posuwamy się ulicami Osiedlową i Wiejską. Zaraz za Tomaszowem natykamy się na rezerwat najstarszej sosny w Polsce. Nie wiedzieliśmy, że poczciwe sosny mogą być tak duże i tak wiekowe. Drzewo ma - bagatela - ponad 360 lat.

Ulicą Szkolną dojeżdżamy do Huty Mińskiej, a Wczasową do Barcząca. Przejeżdżamy tory i wzdłuż nich, prościuteńko do samego Cegłowa.

W Cegłowie najpierw zwiedzamy otoczenie kościoła Mariawitów. Zupełnie nie spodziewaliśmy się spotkać w Cegłowie świątyni starokatolickiej.

Niedaleko jest kościół rzymsko-katolicki. Widać, że sporo osób przyjeżdża na mszę na rowerach.

W pobliżu kościoła widać obelisk upamiętniający odrodzenie Polski po I wojnie światowej.

Kręcimy się jeszcze trochę po Cegłowie, jednak nigdzie nie widać śladów dożynek. Czyżby odwołali imprezę ze względu na niepewną pogodę?

Na stacji zmodernizowanej za unijne pieniądze wsiadamy w szynobus do Warszawy. Jak przystało na taki środek lokomocji, w środku ścisk i nie ma gdzie postawić rowerów.

Ze Wschodniej wracamy do domu. A Piotrek w domu ogląda jeszcze raz plakat zapraszający na dożynki, a tam jak wół napisane, że dożynki odbędą się 2. września.

Post scriptum: Dożynki odbyły się 2. września. Imprezę prowadził Konjo.

Leśna Polana

$
0
0

Długość trasy: 77 kilometrów.

Czy można pomylić Podkowę Leśną z Leśną Polaną? Żaden problem. Podczas NWR nawet banalne wycieczki stają się nieoczywiste.

Znowu wychodzimy z domu prosto w rześką noc – jesień zbliża się nieodwołalnie. Jedziemy w stronę Okęcia. Swobodnie korzystamy z ulic, które na co dzień bywają zabójcze dla rowerzystów. Jedziemy między innymi Banacha, Grójecką i Aleją Krakowską.

Wydaje się nam, że jedziemy w stronę Podkowy Leśnej. Piotrek kilka dni wcześniej wysłał Marcinowi planowaną trasę. Marcin przyglądał się długo mapie i nie mógł na niej znaleźć Podkowy Leśnej. Gdzieś w okolicach lotniska Chopina uzgadniamy, że owszem celem jest Leśna…ale Polana, a nie Podkowa. Ale co jest w Leśnej Polanie? Nie wiadomo, ale za kilka godzin na pewno będziemy wiedzieć.

Za lotniskiem skręcamy w ulicę Wykusz i Janka Muzykanta kierujemy się w kierunku ulicy Na Skraju. Lotnisko o wschodzie słońca wygląda zjawiskowo. Wieże kontrolne i radarowe wyglądają jak zabaweczki albo makiety.

W oddali majaczy terminal Cargo, a my rzucamy długaśne cienie na nowo budowaną drogę.

Marcin fotografuje budowę mówiąc: - jaki malowniczy wykop.

Jedziemy ulicą 19 kwietnia, przecinamy - nomen omen - Lotniczą i dojeżdżamy do Urzędu Gminy Raszyn.

Klonową docieramy nad Staw Raszyński i jesteśmy w ciężkim szoku. Raszyn kojarzy się nam z okropnym dojazdem do Janek. Sznury samochodów, spaliny, ulice poobklejane reklamami - to obrazy jakie przywołuje nazwa Raszyn. A tu widzimy zadbany, bardzo ładny skwer otoczony drzewami. Wokół nieduże domki, spokojne uliczki.

W oddali majaczą kościół i zielone łąki.

Na skwerze wytyczone są drogi rowerowe. Ktoś jednak przeszarżował umieszczając na nich spowalniające garby – w wersji rowerowej to chyba śpiący strażnicy miejscy.

Przy skwerze, na ulicy Nadrzecznej wybudowano dwa szeregowce. Z daleka nawet nieźle wyglądają, ale z bliska sprawiają nieco klaustrofobiczne wrażenie.

Ścieżką na wysokości ulicy Stadionowej przejeżdżamy ni to kanał, ni to rzeczkę. Jedziemy wzdłuż stawów mając je po prawej stronie. Dalej ścieżką obok pól ogromnej kukurydzy, przecinamy Drogę Hrabską i mijamy Hotel Hrabski.

Jedziemy Opackiego i Falencką wjeżdżamy do Falent. A po drodze obory, krówki, traktory czyli jak to zwykle na Mazowszu. Potem ulicami Wygody i Jedności dojeżdżamy do drogi 721 Sękocin – Piaseczno. Następnie Wojska Polskiego i Gościniec przejeżdżamy przez wsie Władysławów i Wola Gołkowska.

Ulicami Asfaltową, Sadową, Lipową przejeżdżamy przez Bąkówkę i Głosków – znany z pierwszego ośrodka Monaru.

Sadową, Ogrodową i Piaseczyńską wjeżdżamy do Złotokłosa.

Dalej Piaseczyńską i Akacjową zdobywamy Marylkę. Jedziemy nadal Akacjową i we wsi Prace Małe przecinamy drogę 876 do Tarczyna. Mijamy Gładków i wypatrujemy naszego celu podróży – Leśnej Polany. Z mapy wynika, że już w niej jesteśmy, czyżby to tu? Patrzymy z niedowierzaniem; chyba do tej pory nie zdarzył się nam tak mało wyrazisty cel.

Zataczamy kółeczko i kierujemy się znowu w stronę drogi 876. Widzimy już drogę między drzewami i spotyka nas niespodzianka, wyrasta przed nami tablica Leśna Polana. Hura, jesteśmy u celu podróży! Leśna Polana to głównie kościół i kilka domów, ale my czujemy się co najmniej tak, jak zdobywcy niedostępnego szczytu górskiego.

Jedziemy przez chwilę drogą 876 i skręcamy w Mokrą w stronę Henryków Urocze. Na rogu Mokrej i Społecznej zahaczamy o sklep spożywczy. Piotrek wzmacnia się Czesiem, urokliwym napojem energetycznym.

Społeczną i 3 maja dojeżdżamy do Złotokłosa. Natrafiamy na ruiny stacji grójeckiej kolejki wąskotorowej, która pasażerów woziła jeszcze w latach 80-tych XX wieku.

Wzdłuż torów, ulicą Warszawską dojeżdżamy do Runowa i ulicy Radnych. A potem Gołkowską do Zalesia Dolnego.

Ulicą Pod Bateriami dojeżdżamy do Sienkiewicza i siedziby Piaseczyńskiego Towarzystwa Kolei Wąskotorowej.

W "wąskotorowej zajezdni" pijemy kawę w jednej z dwóch restauracji. Przy okazji poznajemy historię drezyny i jej wynalazcy. Wygląda na to, że ręczna drezyna ma wiele wspólnego z rowerem - napęd przekazywany jest na koła za pomocą łańcuchowej przekładni.

Po szybkiej kawce jedziemy na dworzec kolejowy. On też najlepsze lata ma już za sobą. Jednak ślady architektonicznej urody, chyba lat trzydziestych ubiegłego wieku, widać do dzisiaj.

Wysiadamy z pociągu na Wschodniej i po chwili jesteśmy w domu.


Łochów, nie Wyszków

$
0
0

Długość trasy: 87 kilometrów.

Piaszczysty cross, szusująca sarna i sypiący się dworzec.

Planujemy wyjazd do Wyszkowa, skąd wracać chcemy pociągiem. Jednak okazuje się, że powrót pociągiem (plus komunikacja zastępcza autobusem) zajmuje ponad dwie godziny. Szukamy w pobliżu innej stacji i wybór pada na Łochów.

Najpierw trzeba przebić się z Grochowa na Targówek. Wybieramy przejazd Wiatraczną przez tory. Trzeba trochę kluczyć między nitkami torowisk i kierować się w kierunku Zabranieckiej.

Przecinamy jakiś fragment Makowskiej a potem Koziej Górki. Chwilę znowu jedziemy Wiatraczną i docieramy do Zabranieckiej. Z Zabranieckiej skręcamy w Księcia Ziemowita i potem jedziemy jej przedłużeniem - Swojską. Dalej Janowiecką i Warszawską wjeżdżamy do Ząbek. Droga podmiejsko-ogródkowo-działkowa. Już w Ząbkach podążamy Piłsudskiego, 3. maja i Wyzwolenia. Tu dla odmiany królują wille, niektóre całkiem okazałe. Przy Langiewicza napotykamy budowę Willi Arkada, która ma być wkomponowana w nowoczesny kompleks budynków. Jednak na budowie chyba nic się nie dzieje – całość wygląda na opuszczoną.

Następnie księdza Skorupki i drogą nr 634 jedziemy w stronę Zielonki. Potem jedziemy Chopina, Kopernika i Leśną. Zaskakuje nas miejski szlak rowerowy wydzielony na ulicy.

Lipową i Wolności dojeżdżamy do Długiej, potem znowu Piłsudskiego (tym razem w Markach) i drogą numer 631 jedziemy w stronę Jeziora Czarnego. Skręcamy w lewo, w las w poszukiwaniu jeziora. Po chwili widać taflę wody prawie w całości porośniętą trzcinami.

Na piasku,na brzegu jeziora widać ślady butów prowadzące do wody. Martwi nas, że nie widzimy takich samych śladów prowadzących w drugą stronę.

Potem ulicami Wesołą i Główną jedzie w stronę Ceglanej. Napotykamy czerwony szlak rowerowyz napisem cross. Trochę nim jedziemy, ale nie bardzo wiemy dokąd dokładnie prowadzi.

Brniemy przez mazowieckie piaski, wspinamy się na wydmy spotkając co jakiś czas oznaczenia szlaku. Potem jedziemy Kręta, Dużą, Górską i Wydmową.

W pobliżu drogi 631 napotykamy AKowski grób z czasów drugiej wojny światowej.

Drogą 631 jedziemy w stronę Nadmy. W pobliżu drogi E 67 docieramy do miejsca postojowego na terenie Nadleśnictwa Drewnica i rezerwatu przyrody "Łęgi Czarnej Strugi".

Potem Ceglaną, Pólko i Kozią Górą jedziemy w stronę Nowego Janikowa. Następnie przez Helenów i Rzyska jedziemy w stronę Starego Kraszewa. Za Starym Kraszewem mijamy zabudowania przepompowni paliw, a na bocznicy znajdujemy dwie lokomotywy firmy paliwowej. Stoją trochę jakby porzucone. Piotrek wdrapuje się na jedną z nich, ale w środku nikogo nie ma.

Ruszamy wzdłuż torów; na wysokości Michałowa zaczyna się gehenna. Jedziemy, a w zasadzie grzęźniemy na piaszczystej ścieżce. Nie przypuszczaliśmy, że będziemy pchać sprawne rowery. Męczymy się tak kilka kilometrów. Drogę umilają piękne widoki.

Na polu widzimy biegnącą sarnę. Biegnie z gracją i znika pośród drzew.

Dalej wzdłuż torów, przez Rasztów i Orzesznik dojeżdżamy do Kruszy. Potem do Wólki Kozłowskiej, Mokrej Wsi i Jadowa. W Jadowie próbujemy napić się kawy, ale są tylko lody.

Z Jadowa drogą nr 50 jedziemy do Łochowa. W Łochowie sypiący się dworzec pamięta lepsze czasy. A i miejscowość nie wygląda na zbyt ruchliwą.

Wsiadamy w pociąg i po półtorej godziny jesteśmy na Wileńskiej.

Muzeum Nietypowych Rowerów

$
0
0

Długość trasy: 138 kilometrów.

Pierwszy atak zimy odpieramy w Muzeum Pijaństwa, a pierwszym celem zimowej wycieczki jest Muzeum Nietypowych Rowerów. Na dokładkę aplikujemy sobie 100 kilometrów szosowej jazdy.

Po bardzo długiej przerwie należy nam się porządna wyprawa. Znaleźliśmy w internecie Muzeum Nietypowych Rowerów z siedzibą w miejscowości Gołąb koło Dęblina. Odległość przyjazna, Lubelszczyzna obiecuje ciekawe krajobrazy, więc warto się ruszyć. Dzień przed wyjazdem miny nam rzedną, bo zaczyna padać śnieg i sypie tak przez całą noc. Jednak słowo się rzekło, a poza tym umówieni jesteśmy z panem Józefem Konstantym Majewskim, kustoszem muzeum.

Ruszamy Grochowską w stronę Wawra, ruch mały, chyba ludzie śpią jeszcze korzystając z dodatkowej godziny snu, podarowanej przy okazji zmiany czasu. Płowiecką dojeżdżamy do Błękitnej, potem Widoczną do Mrówczej. Zaraz za Zwoleńską zatrzymujemy się na chwilę przy budynku dawnej stacji kolejki wąskotorowej w Międzylesiu.

Dosłownie obok stoi Świdermajer, przykład architektury charakterystycznej dla letniskowej zabudowy linii otwockiej. Ten wprawdzie jest montażem drewniano-ceglanym, jednak w okolicy można spotkać sporo dobrze zachowanych drewnianych arcydzieł architektury. Jest zimno i droga daleka przed nami, więc ruszamy obiecując sobie powrót w te okolice dla samych Świdermajerów.

W Falenicy rzut oka na skrzydlatą stację kolejową, która oparła się zakusom modernizatorów z PKP.

A w budynku stacyjnym kinokawiarnia Stacja Falenica. Klimatyczne miejsce gdzie można napić się red latte, czyli herbaty rooibos podanej jak cafe latte, kupić książkę lub obejrzeć film – niekoniecznie z Hollywood. Jednak kawiarnia ze względu na wczesną porę jest jeszcze zamknięta.

Jedziemy dalej ulicą Marszałka Jozefa Piłsudskiego w stronę Otwocka. W Józefowie miła niespodzianka – elegancko odśnieżone drogi dla rowerów. Zeszłej zimy mieliśmy jak najgorsze doświadczenia ze służbami zaskoczonymi zimą. Warszawskie drogi dla rowerów po prostu nie były odśnieżane. Może w Józefowie władze myślą cieplej o rowerzystach.

Dojeżdżamy do Otwocka, a potem Karczewską, a jakże, do Karczewa. Dalej Częstochowską do Otwocka Małego i tu kończy się kameralna jazda. Od tej pory już do Gołębia jedziemy drogą krajową nr 801. Prawie 100 kilometrów jazdy po szosie w towarzystwie samochodów i ich właścicieli – czasem mało uprzejmych dla dwóch rowerzystów. A jadąc do Garwolina narzekaliśmy na konieczność pokonania po szosie ponad połowę krótszego dystansu.

W okolicy Kępy Radwankowskiej zatrzymujemy się na stacji benzynowej by się trochę posilić, ogrzać i dać odpocząć naszym czterem literom. Obu nas, niezależnie od siebie, ujmuje instrukcja obsługi szczotki do WC. Jej prostota i bezpośredniość dobrze świadczą o autorze.

Gdzieś w okolicach rzeki Wilgi napotykamy stary wiatrak. Piotrek pamięta go jeszcze z czasów szkolnych wycieczek jako skrzydlatego stwora.

Na wysokości wiatraka psuje się nawierzchnia – droga zbudowana jest z płyt, jak kiedyś niemiecka autostrada pod Wrocławiem. Na fatalny stan nawierzchni narzekają także mieszkańcy okolicznych miejscowości. Droga 801 bywa nazywana Nadwiślanką, bo jej bieg na długim odcinku zbieżny jest z korytem Wisły.

W miejscowości Skurcza napotykamy malownicze spiętrzenie wody, a potem otwiera się przed nami ładna panorama Wisły.

Kilka kilometrów przed Maciejowicami napotykamy okazały posąg Chrystusa.

Same Maciejowice witają nas zgrabnym ratuszem i zadbanym ryneczkiem. Chwilę trwa zanim dociera do nas, że to „te” Maciejowice. Opodal rynku stoi potężny pomnik upamiętniający Kościuszkę i samą bitwę, ale dość koszmarny jeśli chodzi o wygląd.

Zatrzymujemy się w Stanicy Kościuszkowskiej. Nie zraża nas tabliczka „zamknięte” na drzwiach restauracji, która okazuje się być czynna. Posilamy się świetną pomidorową, podaną z makaronem i w ilości niespotykanej w stolicy. Zupa nas rozgrzewa i nawet podła kawa nie psuje nam humoru.

Ruszamy dalej osiemset jedynką. Droga malownicza, powoli nawet się trochę rozpogadza.

Dęblin wita nas zakazem jazdy na rowerach. Zanim jeszcze dojechaliśmy do zakazu, klaksonami pozdrawiali nas kierowcy.

Wygląda na to, że to miasto dla samochodziarzy, bo nawet drzewa pomalowano tak, by kierowcy nie spotkali się zbyt dotkliwie z majestatem przyrody.

Sam Dęblin nie robi na nas najlepszego wrażenia i bez żalu opuszczamy miasto.

Przy wyjeździe z miasteczka widzimy ciekawe zabudowania Twierdzy Dęblin i budynki koszar.

A już za miastem oglądamy miejsce gdzie Wieprz uchodzi do Wisły.

Dalej drogą 801 jedziemy w stronę Gołębia. Spotykamy ciekawy drogowskaz, nie rozumiemy czemu rowery miałyby być pijane.

W Gołębiu przez chwilę szukamy muzeum, miła pani ze spożywczaka wskazuje nam drogę. Po drodze jeszcze zahaczamy o kościół, podobno najładniejszą renesansową świątynię w kraju.

I za chwilę witamy się z panem Józefem Majewskim. Kustosz i właściciel muzeum jest gawędziarzem i mimo chłodu chętnie prezentuje nam muzeum, które mieści się w dawnych zabudowaniach rolniczych.

Najpierw kilka słów o historii roweru.

Muzeum jest interaktywne - Gospodarz prezentuje nam rowery, a potem my sami możemy spróbować pojeździć.

Zaczynamy oczywiście od bicykla. Potem oglądamy Stridę, rowerek dojazdowy zgrabnie składający się w pakunek do łatwego przenoszenia.

Idea zbierania i konstruowania nietypowych rowerów narodziła się w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy pan Majewski był nauczycielem w technikum. Wtedy też uczniowie zaczęli budować rowery, aby zaliczyć edukację . Samo muzeum istnieje 6 lat, ma ponad 60 eksponatów, a w tym roku odwiedziło je około 4000 osób. Pan Józef pokazuje nam rower, który w zasadzie składa się tylko z kół i pedałów.

Nam nie udaje się na nim pojechać. Marcinowi spodobał się najbardziej praktyczny rower transportowy. Ciekawie też wyglądają rowery poziome. Zaintrygowała nas hulajnoga napędzana podobnie jak maszyna do szycia, ale też hulajnoga dla całkiem dorosłych osób.

Kustosz nie tylko świetnie opowiada, ale też doskonale jeździ na swoich eksponatach. Nam idzie z różnym szczęściem.

Za ścianą Muzeum Rowerów, pan Józef ma Muzeum Pijaństwa. Zgromadził mnóstwo butelek po trunkach z wielu stron świata. Butelki mają kształt serca, pepeszy, niedźwiedzia. Zaczynamy rozumieć treść drogowskazu witającego nas przy wjeździe do Gołębia.

Zaczyna się już ściemniać, gdy po dwóch godzinach spędzonych w muzeum jedziemy w stronę Dęblina.

Wsiadamy w pociąg, tłoczymy się z rowerami (za których przewóz trzeba zapłacić) na ostatnim pomoście składu. Po półtorej godziny jazdy jesteśmy na Wschodniej.

Dzień skargi

$
0
0

Długość trasy: 89 kilometrów.

Świat nie lubi rowerzystów, a kierowcy są szaleni. Za to Grodzisk Mazowiecki objawia się nam jako miasto przyjazne dla wszystkich.

Już od jakiegoś czasu planujemy wybrać się w stronę Podkowy Leśnej. Poprzednio wylądowaliśmy w Leśnej Polanie zamiast w Podkowie, może tym razem się uda. Kierunek podróży wybieramy także ze względu na to, że koleżanka Piotrka niedawno przeprowadziła się do Grodziska Mazowieckiego, więc będzie okazja, aby ją odwiedzić.

Ruszamy Aleją Waszyngtona w stronę Mostu Poniatowskiego. I od razu mamy problemy techniczne: Marcin narzeka na rogi ustawione pod różnym kątem, Piotrek na dziwne piszczenie w okolicach tylnego koła. Na Rondzie Waszyngtona znajdujemy latarnię (pora wczesna i wokół mrok), która daje wystarczająco dużo światła do przeprowadzenia drobnych napraw. Tracimy dobre pół godziny. W efekcie Marcin nadal nie jest zadowolony z tego, jak są przykręcone rogi. W rowerze Piotrka, po regulacji hamulców jest trochę lepiej – nic nie piszczy, jednak tylne koło roweru obraca się z mozołem. Dopiero przegląd tylnej piasty,już po powrocie z wycieczki, poprawia sytuację.

Prujemy Alejami Jerozolimskimi przez pół miasta. Jedziemy obok siebie, samochodów mało, nikt na nas nie trąbi. Gdzieś za Kleszczową spotykamy jadących szybciej od nas rowerzystów – jeden nawet proponuje nam podholowanie; dziękujemy grzecznie i zachowujemy nasze wycieczkowe tempo.

Z Alej, na wysokości Opaczy-Kolonia skręcamy w Spisaka, w stronę Ursusa. Chwilę jedziemy Regulską, a potem Szarych Szeregów. To co na mapie jest ulicą w rzeczywistości jest nierówną ścieżką wzdłuż torów. Na wysokości Ursusa Niedźwiadek jakiś fan rapu bardzo się napracował ozdabiając mur.

Trzymając się torów jedziemy w stronę Piastowa. W pewnym momencie wjeżdżamy w strefę powalającego smrodu. Źródłem fetoru jest pole kapusty pekińskiej. Główki gnijących roślin przywodzą na myśl skojarzenia z jajami obcych z filmu Obcy – ósmy pasażer Nostromo.

Przed Piastowem podziwiamy budynek posterunku odgałęźnego Józefinów, strzegącego torów prowadzących w stronę trasy Warszawa – Ożarów Mazowiecki. Sądząc po architekturze, budynek ma raczej przedwojenne pochodzenie.

Za Piastowem w oczy rzuca się nam zniszczony budynek Papierni, obecnie pełniący rolę budynku mieszkalnego.

Obok, na terenie Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, znajdował się Dulag 121 – obóz przejściowy dla mieszkańców Warszawy, wysiedlanych przez Niemców podczas Powstania Warszawskiego.

Trzymamy się torów i dojeżdżamy do dworca w Pruszkowie. Budynek jest okazały, choć bardzo zaniedbany. Stacja kolejowa w Pruszkowie była częścią Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej; stacja w Grodzisku także należała do tej linii. Sam dworzec powstał w latach dwudziestych XX wieku. Wyglądem przypominał dworek i miał kojarzyć się swojsko i patriotycznie.

Dworzec projektował Romuald Miller, który był także autorem budynków dworcowych w Grodzisku, Teresinie, Gdyni. Wycieczki do Pruszkowa i dalej do Grodziska były modne wśród warszawiaków – przejazd do Pruszkowa przed wojną trwał niecałe 30 minut. Obok dworca widzimy szalenie oryginalną wiatę dla rowerów. Jej główna cecha to absolutny brak jakiegokolwiek sensownego stojaka rowerowego.

Zaraz za dworcem zatrzymujemy się na Sienkiewicza u wylotu ulicy Stalowej. Jej zabudowa daje wyobrażenie o tym jak kiedyś wyglądał Pruszków. Ulica ma duży urok, choć jej świetność jest przygaszona latami nieodnawiania kamienic. Podobno nie jest zbyt bezpiecznie spacerować Stalową po zmroku.

Dalej jedziemy Staszica, Gomulińskiego i 36 P.P. Legii Akademickiej. Po drodze mijamy dom cioci Joli. ;)

Nadal trzymamy się torów. Jedziemy Główną, Przytorową i Pruszkowską. Ludność okoliczna, tak jak my, przemieszcza się rowerami. A wokół strumyczki, zagubiony domek wyglądający jak opuszczona stacyjka i widoczki z serii „smutek Mazowsza”.

Dojeżdżamy do Brwinowa. Budynek stacyjny ma charakterystyczny wygląd – przypomina przystanki kolejowe na linii otwockiej. Takie same skrzydlate zwieńczenie dachu i zaokrąglony budynek poczekalni.

Mijamy powoli budzący się brwinowski rynek i ulicą Grodziską kierujemy się rzecz jasna w stronę Grodziska Mazowieckiego. Królewską wjeżdżamy do Milanówka. I spotykamy się z obsesyjną quasi sympatią do rowerzystów. Jezdnie są tylko dla samochodów, wszędzie zakazy ruchu rowerów. Obok są wytyczone drogi rowerowe, jednak ich oznakowanie jest tak fatalne, że nigdy nie wiadomo czy jedzie się po właściwej stronie. W dodatku co chwila droga się kończy, zmienia kierunek. To co się nie zmienia to zakaz ruchu rowerzystów.

Z Królewskiej skręcamy w Teligi w poszukiwaniu mieszkania Małgosi, koleżanki Piotrka. Znajdujemy je na nowym osiedlu, wciąż rozbudowującym się. Liczymy na kawę, a zostajemy zaproszeni na królewskie drugie śniadanie – jesteśmy trochę skonfudowani.

Zaczyna padać, a my musimy jechać dalej. Udaje się nam namówić Małgosię na przejażdżkę i dzięki temu zyskujemy przewodniczkę po Grodzisku Mazowieckim.

Oglądamy klub osiedlowy, gdzie mieszkańcy mogą się integrować i szkołę podstawową numer 2, gdzie uczyła się Małgosia.

Grodzisk Mazowiecki był kiedyś letniskiem i to widać na każdym kroku. Spotykamy domy o wyraźnie willowym charakterze.

Władze miasta inwestują w tereny zielone, dzięki czemu mieszkańcy mają do dyspozycji zrewitalizowane skwery i nowe place zabaw. Miła jest troska o pieszych i przypomnienie rowerzystom, że nie są jedynymi użytkownikami przestrzeni miasta.

Oglądamy grodziski dworzec zbudowany w podobnym stylu co pruszkowski; z wyglądu trochę bardziej zadbany.

Wjeżdżamy na centralny deptak miasta, ulicę 11 listopada, poświęconą Józefowi Chełmońskiemu. Nie dość, że ma on swój pomnik, to jeszcze na okolicznych domach umieszczono kopie jego obrazów.

W jednym ze stojaków na deptaku widzimy ciekawy rower szosowy, na oko nieco zabytkowy. Potem spotykamy rower w ruchu, już z właścicielem w siodle.

Deptak kończy się placem, na którym stoi okazały kościół.

Miasto jest mieszaniną zaniedbanych, choć wciąż pięknych, kamienic i nowych domów próbujących wpisać się stylem w zabytkowy charakter dawnej zabudowy.

Grodzisk może też pochwalić się nowoczesnym centrum kultury z kinem, biblioteką, kawiarnią i lokalną stacją radiową.

Mijamy jeszcze jeden park, z podestem na wodzie służącym do organizowania koncertów. I tutaj nie zabrakło fajnego placu zabaw.

Przejeżdżamy też obok zabytkowej siedziby szkoły muzycznej.

Odprowadzamy kawałek Małgosię i kierujemy się w stronę Warszawy. Z braku czasu odkładamy zwiedzanie Podkowy Leśnej na inną okazję.

Jedziemy przez Milanówek, Kanie, drogą numer 719 w stronę Pruszkowa. Zaczyna się koszmar. Droga jest wąska, a kierowcy szaleni. Co drugi samochód trąbi, kierowcy pukają się w głowę. Jest nieprzyjemnie i momentami mało bezpiecznie. Nam pozostaje jechać dalej i kląć, raz pod nosem, raz w stronę wariatów za kółkiem.

W Pruszkowie skręcamy w Aleję Armii Krajowej i robi się trochę spokojniej, chociaż nadal ktoś nas pogania klaksonem. Mijamy Stawy Pęcickie. Powstańców Warszawy, Aleją Topolową i Szkolną dojeżdżamy do Michałowic. Tu rzuca nas na kolana ogrom ratusza. Kiedyś Urząd Gminy mieścił się w skromnym budyneczku.

Polną, Środkową i Jutrzenki wjeżdżamy do Salomei. Między Polną i Środkową nie ma w zasadzie drogi, ale nas kusi wiadukt nad nieotwartym odcinkiem S2.

Przecinamy Łopuszańską, dalej Alejami dojeżdżamy do Towarowej. Potem przez Śródmieście: Twardą, Sienną, Emilii Plater, Żurawią do placu Trzech Krzyży. Potem przeskok przez Most Poniatowskiego i do domu.

Trzy grzybki w barszczu

$
0
0

Długość trasy: 78 kilometrów.

Roimy sny o atomowej potędze, a zwykły chłód odbiera nam ochotę do zwiedzania. Nazwa Pelcowizna nabiera dla nas nowego znaczenia.

Przyzwyczailiśmy się już, że o poranku jest noc, a powietrze jest rześkie. Ruszamy w stronę Ronda Starzyńskiego. Najpierw jednak jedziemy na Targową, by w pobliżu Białostockiej zobaczyć tarczę, która za chwilę będzie drążyć tunel metra po praskiej stronie. Urządzenie rzeczywiście potężne, jednak trochę o wyglądzie zabawki dla dużych chłopców.

Wskakujemy na Jagiellońską i mijamy Rondo Starzyńskiego.

Grzybek pierwszy - Kolonia Śliwice

Piotrek chce obejrzeć na Pelcowiźnie dwie ulice, których zabudowa nie pasuje do otoczenia. Dzisiaj Pelcowizna to tereny przemysłowe i bardzo ruchliwa Jagiellońska. I jeszcze fragment kolejarskiego osiedla w okolicach stacji Warszawa Praga. Wygląd ulic Gersona i Witkiewicza jest zupełnie inny - zobaczyć tu można głównie domki jednorodzinne. Ten teren to fragment Kolonii Śliwice powstałej w latach 1937-1939 na terenie Golędzinowa. Miał to być początek większej dzielnicy mieszkaniowej. Osiedle wzięło nazwę od pobliskiego Fortu Śliwickiego. Jest zbyt ciemno by robić zdjęcia. Pozostaje nam jedynie zapamiętać tę enklawę przedwojennej zabudowy.

Jedziemy Jagiellońską w stronę Mostu Grota, a po drodze mijamy FSO – wspomnienie po latach świetności polskiego przemysłu samochodowego.

Mijamy most i kierujemy się w stronę Jabłonnej. Przed skrzyżowaniem Modlińskiej z Zegrzyńską odbijamy w Dębową by oddalić się choć trochę od ruchliwej arterii. Potem Marmurową jedziemy do Szkolnej i robi się patriotycznie. Najpierw natrafiamy na obelisk z cytatem z Jana Pawła II, a potem widzimy popiersie Wincentego Witosa.

Jeszcze chwila jazdy i dojeżdżamy do Jabłonnej.

Grzybek drugi – Jabłonna, Legionowo

Już dawno mieliśmy zamiar pozwiedzać niektóre miejscowości, które z powodu braku czasu pomijaliśmy w trakcie innych wycieczek. Jabłonna to bardzo ładny zespół pałacowy, wraz ze sporym parkiem, położony na brzegu Wisły. Pod koniec XVIII wieku Michał Poniatowski, ówczesny biskup płocki, zlecił budowę pałacu według projekt Dominika Merliniego. Pałac był własnością rodziny Potockich do 1945 roku. W latach pięćdziesiątych zespół pałacowy przeszedł w ręce Polskiej Akademii Nauk.

Na terenie parku widać biegające kotki. Są zaopiekowane i dokarmiane przez ochronę pałacu. Jeden z kotów - rudzielec - ma za sobą trudne przeżycia. Wzięty z pałacu jako małe kocię, został po kilku miesiącach zwrócony przez właścicielkę. Zupełnie sobie nie radzi z sytuacją; siedzi osowiały, cały czas nieruchomo, mimo panującego chłodu.

Ale jest też miły akcent. Kociątko - ostatnie pozostałe z miotu - pożywia się mlekiem matki.

Zegrzyńską, Królewską i Piłsudskiego wjeżdżamy do Legionowa.

Miasto nie jest zbyt urzekające, widzimy tu głównie bloki.

Urząd Miasta przypomina nam rozbudowany przystanek autobusowy.

Chłód odbiera nam resztki ochoty na zwiedzanie. Szukamy miejsca do ogrzania się. O tej porze jedyna oferta to McDonald’s. Jemy coś, wypijamy kawę i rozgrzani ruszamy na drugi brzeg rzeki.

Warszawską wracamy do Modlińskiej , następnie na wysokości Buchnik Las odbijamy w stronę Wisły. Po drodze mijamy bajorko, które chyba jest pozostałością po starym korycie rzeki.

Wałem nad Wisłą dojeżdżamy do Mostu noblistki Curie i przeprawiamy się na drugą stronę.

Zgrupowania AK „Kampinos” dojeżdżamy do Encyklopedycznej. Przy zajezdni Żoliborz usytuowane jest skrzyżowanie, na którym podobno umieszczono najwięcej w Warszawie sygnalizatorów. Światła nie działają, bo nikt nie potrafi ich zsynchronizować.

Zajezdnia jest też chyba ostatnim miejscem postoju dla mocno wysłużonych tramwajów.

Encyklopedyczną i Michaliny dojeżdżamy na Młociny. A potem Trenów i Kampinoską wjeżdżamy do parku narodowego.

Grzybek trzeci – Atomowa Kwatera Dowodzenia

Naszą wyobraźnię rozpala nazwa naszego celu podróży. Już widzimy te żelbetonowe stropy, rozmach wojskowego stanowiska dowodzenia, ogrom zabudowy. Rzeczywistość nas powala. Wokół ogrom dewastacji – wszystko co się dało wyrwać zostało wyrwane. W zasadzie po zbudowanej w latach 60 – tych kwatery niewiele zostało. I tak kończą się nasze sny o atomowej potędze.

Wracamy do Kampinoskiej i Estrady dojeżdżamy do Dziekanowskiej. Potem wzdłuż muru Cmentarza Północnego osiągamy Wólczyńską. Tu ruch samochodowy przyjemnie maleje, bo Wólczyńska ze względu na roboty drogowe jest chwilowo ślepą ulicą. Wólczyńską jedziemy do Reymonta i potem Broniewskiego. Tu mamy okazję jechać sławną już drogą dla rowerów wyłożoną płytami chodnikowymi.

Broniewskiego jedziemy do Jana Pawła II, potem Pawią i między budynkami docieramy do Andersa. Jeszcze przeskok na drugą stronę ulicy, chwilę Bohaterów Getta (dawniej Nalewki) i jesteśmy w Alei Solidarności. Tunelem Trasy WZ i Mostem Śląsko-Dąbrowkim przedostajemy się na drugą stronę rzeki. Potem Jagiellońską i przez Kamionek docieramy do domu.

Cud kraina. Świdermajery

$
0
0

Długość trasy: 37 kilometrów.

Te wille, jak wójt podaje,
są w stylu "świdermajer".

Jadąc do Dęblina obiecywaliśmy sobie powrót w okolice Otwocka, by poprzyglądać się domom w stylu świdermajer. Świdermajer to potoczne określenie drewnianej architektury powstającej na przełomie XIX i XX wieku wzdłuż dzisiejszej linii otwockiej. Za twórcę stylu uznaje się Michała Andriollego.

Ten utalentowany malarz, ilustrator Pana Tadeusza, w 1880 roku kupił część folwarku Anielin położonego nad rzeką Świder. Na terenie posiadłości Andriolli wybudował kilkanaście drewnianych willi z charakterystyczną ornamentyką. Do drugiej wojny światowej w miejscowościach letniskowych powstających wzdłuż torów do Otwocka, zbudowano ponad 500 takich domów. Autorem określenia "świdermajer" jest K.I. Gałczyński, który w Aninie mieszkał pod koniec lat trzydziestych XX wieku.

Ja się nie boję braci Rojek,
no bo jak się braci bać?
Ja w drodze im nie stoję,
a dlaczego miałbym stać?
Ten kosz to wszystko moje

Jedziemy Grochowską, Płowiecką i Wydawniczą. Przy skręcie z Lucerny w Mrówczą natykamy się na trójkę zdecydowanie wczorajszych młodzieńców. Idą środkiem ulicy, niosąc pełną flaszkę wódki, popitkę i głośno dopingują nasze kolarstwo. Jeden z trójki, mocno się chwiejąc, prowadzi rower, a może to rower prowadzi jego. Mimo upojenia alkoholowego są dość przyjaźnie nastawieni. Omijamy ich dużym łukiem, odkrzykujemy na życzenia i jedziemy dalej.

Mrówczą i Mozaikową dojeżdżamy do Falenicy. Przecinamy Bysławską i do Michalina jedziemy Włókienniczą, a potem 3 Maja.

Przy Granicznej robimy krótki postój. Mamy pierwsze objawy kryzysu. Nadal jest ciemno, mróz wydaje się robić coraz większy, a my zwyczajnie przemarzliśmy. Mamy oszronione twarze, zmarznięte palce, a kółeczka kręcą się z wyraźnym oporem. Najwyraźniej temperatura -10°C jest graniczna dla naszego samopoczucia. Zastanawiamy się, czy ta wycieczka to na pewno był dobry pomysł. Zaczynamy rozmawiać o tym, że o ile w ogóle dojedziemy do Otwocka, to na pewno do Warszawy wracamy pociągiem.

Na ulicznym śmietniku czytamy apel władz Józefowa dotyczący odpowiedzialności za własne śmieci. Najwyraźniej niektórzy mieszkańcy obniżają sobie koszty wywozu nieczystości.

Jest willowa miejscowość,
nazywa się groźnie Świder,
rzeczka tej samej nazwy
lśni za willami w tyle

Ulicą 3 Maja dojeżdżamy do Jarosławskiej i skręcamy w Marszałka Piłsudskiego. Po przekroczeniu rzeki Świder wjeżdżamy do Otwocka. Wszystko w koło mocno ośnieżone, zmrożone i jakby spowolnione. Nasz aparat fotograficzny też jakby mniej ochoczy do pracy.

Na rogu Kołłątaja i Majowej widzimy stację benzynową BP. Witamy ten widok jak zbawienie. Jesteśmy zlodowaciali i koniecznie musimy się rozgrzać. Szukanie w niedzielę o poranku jakiegoś miejsca z kawą nie daje szansy na sukces. Stacja benzynowa jest w sam raz. Zamawiamy jajecznicę na boczku i gorące kakao na rozgrzewkę, ale oczywiście nie ma szansy na takie frykasy. Pozostaje nam kawa i ciacho. Spędzamy na stacji prawie godzinę, zanim czujemy się gotowi do podziwiania świdermajerowskich pereł architektury.

Jedziemy Jana Pawła II i Warszawską. Gdy wybieraliśmy się na spotkanie ze świdermajerami próbowaliśmy znaleźć listę miejsc wartych odwiedzenia. Można znaleźć sporo informacji o architekturze linii otwockiej, ale bardzo trudno o dokładne namiary. My korzystamy z zestawienia, które przesłała Piotrkowi Ewa, szefowa Stacji Falenica.

Przy Warszawskiej 5 podziwiamy ogromną willę z charakterystyczną ornamentyką. Przed wojną było tu sanatorium przeciwgruźlicze. W czasie okupacji była tu siedziba Judenratu, a po wojnie mieścił się tu szpital Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Teraz są tu chyba mieszkania komunalne.

Z Warszawskiej możemy też podziwiać dworzec kolejowy. Widać też, że ktoś dojeżdża do pociągu rowerem.

W okolicach dworca mijamy stary drewniak; mimo że skromny, to też świdermajer.

Dojeżdżamy do Kościelnej. Na rogu ulicy widać ruiny jakiegoś domiszcza z okazałą wieżą. Są to pozostałości murowanej willi "Julia", której właścicielem był Maurycy Karstens – największy przedsiębiorca budowlany w Warszawie. Kiedyś było tu inhalatorium, apteka, poczta. Drewniany dom, znajdujący się na tej samej posesji również ma imponującą wielkość.

Kościelna to zagłębie świdermajerów. Ulica świetnie położona, w pobliżu dworca. Zamyka ją kościół parafii św. Wincentego à Paulo.

Znajdujemy tu też akcent rowerowy; ciekawe czy serwis działa też w niedzielę?

Pod numerami 14 i 18 stoją domy bogatego kupca żydowskiego Oszera Perechodnika. Jego syn Calel jest autorem "Spowiedzi", jednej z najbardziej przejmujących książek o zagładzie otwockich Żydów.

Na rogu ulic Kościuszki i Kościelnej pod nr 18 jest piętrowa willa z balkonikiem. Swoją siedzibę miało tu Towarzystwo Śpiewacze "Lutnia" i klub otwockiej inteligencji "Spójnia".

Przy Kościelnej 23 miał siedzibę pensjonat doktora Pawła Martyszewskiego, otwockiego lekarza, który w czasach wojny doprowadził do utworzenia szpitala dla Polaków, gdzie mieściła się m.in. komórka nasłuchu radiowego Armii Krajowej, a następnie hotel "Liliana".

Wille…
One stoją wśród sosen
jak upiory w przedpieklu
i mówią smutnym głosem
o radościach FIN DE SIECLE'U

Oglądając te wspaniałe domy mamy jednak bardzo smutne konstatacje. Wille położone są pięknie, wśród drzew, teraz pięknie ośnieżonych, jednak w swej większości podupadłe, zrujnowane. To bardzo przykre, że jeszcze kilka lat i niewiele pozostanie ze stylu świdermajer.

Wracamy na Warszawską i mijamy punkt informacji turystycznej – dzisiaj nieczynny.

Ludność kreatywnie wykorzystuje zdobienia zabytkowych domów, idąc z duchem nieco barbarzyńskich czasów.

Warszawską dojeżdżamy do Willowej, a potem do Kościuszki. Przy Willowej 6 napotykamy kolejny ciekawy budynek. Mieścił się tu pensjonat Otłuskiego, Tu też widać tylko wspomnienie świetności. Pięknie odeskowany dom, przeszklona weranda, no i ta wielkość.

Kościuszki jedziemy do Chopina. Po drodze kolejne piękne wille. Ale spotykamy także przykład współczesnego nawiązania do świderamajerowskiego stylu. Nie jest może to zbyt udane, ale miło, że ktoś myśli o zachowaniu jakiejś architektonicznej ciągłości.

Chopina jedziemy do Reymonta, a potem Samorządową. Po drodze mijamy różnorodną zabudowę, nie tylko drewnianą.

Przy Lelewela widzimy chyba najbardziej zadbany budynek z dzisiaj oglądanych. Zadbano o detale, kolor elewacji, spójność mniejszych zabudowań na terenie posesji. Robi to na nas duże wrażenie; zastanawiamy się, czy nie jest to współczesny budynek w stylu Świdermajer.

Grunwaldzką jedziemy do Jana Pawła II, Warszawskiej i na stację.

Pędzi pociąg, dzwonią szyny,
jak pianino dźwięczy wiatr

Na dworcu niezbyt ciepło. Liczyliśmy na kawę, ale miła dworcowa kawiarenka jest zamknięta.

Wsiadamy więc w SKM i jedziemy w stronę domu. Trochę się rozgrzewamy. Przed samą Warszawą Wschodnią pociąg staje. Okazuje się, że jest jakaś awaria. Stoimy na wysokości Podskarbińskiej, czekamy 20 minut, a do domu stąd dosłownie chwila. Wreszcie pociąg rusza, za chwilę wyskakujemy na peron i do domu.

Wszystkie śródtytuły pochodzą z wiersza K. I. Gałczyńskiego "Wycieczka do Świdra".

Okuniew - krótka historia

$
0
0

Długość trasy: 45 kilometrów.

Piotrek wracając z okolic Siemiatycz wiele razy mijał jakieś ruiny w okolicach Sulejówka. Nie miał jednak nigdy czasu zatrzymać się i popatrzeć, a z okien samochodu niewiele widać. Dzisiejszy cel to Okuniew.

Jedziemy Grochowską i Płowiecką do węzła Marsa. W górę na wiadukt i Marsa w stronę Rembertowa. Mijamy mury jednostki wojskowej. Już w XIX wieku Rosjanie założyli na tych terenach poligon artyleryjski. Sam Rembertów jest młody, bo osada datuje swe początki na lata dziesiąte XX wieku. Prawa miejskie Rembertów uzyskał w 1939 roku, a do Warszawy został włączony w 1957 roku.

Przejeżdżamy przez przejazd kolejowy przy stacji Warszawa Rembertów i Cyrulików prujemy w stronę Sulejówka.

Cyrulików płynnie przechodzi w Okuniewską (jest to właściwie droga nr 637), czyli wiadomo, że jedziemy prosto do celu. Jest -15°C i wieje. Wydawało się nam, że było zimno podczas naszej wycieczki do Otwocka, jednak dzisiaj jest jeszcze mniej sympatycznie. Piotrkowi odpadają palce u nóg i rąk, Marcin wygląda jak bohater z powieści Londona.

Poddajemy się i szukamy miejsca do ogrzania się. Zatrzymujemy się przy ulicy Szosowej, prowadzącej do stacji Miłosna. Jak zwykle z pomocą przychodzi koncern paliwowy (tym razem niezidentyfikowany). Do odwiedzenia stacji benzynowej zachęcają renifery, uroczo kręcące główkami.

Pracownicy stacji patrzą na nas nieco dziwnie, to pewnie kwestia wczesnej pory, bo przecież nie naszego wyglądu czy środków lokomocji. Pijemy czekoladę z automatu i jemy energetyczne batony.

Opuszczamy ciepłe wnętrze i za chwilę wita nas Okuniew. Mijamy strumyk - a może to rzeka Długa - i już jesteśmy w samym centrum.

I od razu widać ruiny, które tak chciał zobaczyć Piotrek. Jak się okazuje to ruiny XIX-wiecznego pałacu Łubieńskich. Kiedyś musiała to być potężna dwukondygnacyjna budowla. Chodzimy po ruinach i czujemy się tak, jakbyśmy zaglądali komuś do mieszkania.

Z tyłu pałacu był kiedyś park, dzisiaj istniejący w zasadzie tylko w nazwie ulicy Parkowej.

Sam Okuniew w latach 1815-1831 było miastem powiatowym. Jednak w czasie powstania listopadowego miasto spłonęło podczas walk poprzedzających bitwę pod Olszynką Grochowską. Miasto straciło na znaczeniu, gdy w XIX wieku kolej Warszawa - Brześć - Moskwa ominęła je zostawiając 4 kilometry za sobą. Ostatecznie w 1869 roku Okuniew utracił prawa miejskie na mocy ukazu cara Aleksandra II. O miejskim charakterze Okuniewa przypomina prostokątny rynek, dzisiaj pełniący raczej funkcję skweru.

Obok rynku dumnie trwa kościół św. Stanisława Kostki, największy budynek w okolicy.

Kręcimy się trochę po uliczkach Okuniewa, ale mróz znowu nas dopada. Chowamy się w sklepie spożywczym, wypijamy herbatę z termosu i obiecujemy sobie szybkie, rozgrzewające tempo w drodze powrotnej.

Wracamy tak jak przyjechaliśmy drogą 637: Sulejówek, Rembertów i do węzła Marsa.

Za wiaduktem przy Marsa skręcamy w Naddnieprzańską, Pabianicką i Olszynki Grochowskiej. Przecinamy Grochowską i Jubilerską wjeżdżamy do centrum handlowego King Cross. Mimo, że to już blisko domu, nie możemy sobie odmówić ogrzania się i porządnej kawy z ekspresu.

Potem jedziemy Łukowską, Majdańską, Grenadierów i do ciepłego domu.

Wojna i Wolność. Warszawskie forty

$
0
0

Długość trasy: 55 kilometrów.

Sztuka wojenna splata się ze swobodą tworzenia. Artyzm staje się politycznym i społecznym przesłaniem. A rower jest wehikułem do przemieszczania się w czasie i przestrzeni.

Zima nam ostatnio dopiekła. Planujemy więc trasę po mieście by mieć szansę na szybkie i łatwe znalezienie miejsca do ogrzania się.

Ruszamy Grenadierów i Poligonową w stronę Balatonu. Omijamy jeziorko, dojeżdżamy do Fieldorfa, potem do Wału Miedzeszyńskiego i jesteśmy na Moście Siekierkowskim. Jest znacznie sympatyczniej niż ostatnio, można nawet uznać, że aura jest rowerowa: mało wieje i jest ciepło jak na zimę.

Przejeżdżamy przez Wisłę, mijamy Czerniakowską i wjeżdżamy w Idzikowskiego. Natrafiamy na nasz pierwszy cel podróży: Fort Piłsudskiego. Vis á vis działek, za niepozorną bramą z blachy falistej kryje się część fortyfikacji Twierdzy Warszawa. Rosjanie wznosili te fortyfikacje na dużą skalę w XIX wieku, między innymi jako narzędzie dominacji nad zbuntowanym narodem polskim. Poza Twierdzą budowano także system fortyfikacji wokół Warszawy: część oglądaliśmy przy okazji wycieczek do Modlina i Radzymina, część w samej Warszawie.

Fort od strony ulicy Idzikowskiego jest praktycznie niewidoczny; obaj wielokrotnie przejeżdżaliśmy obok fortu i nigdy nie zwróciliśmy na niego uwagi. To zresztą nie ostatnie nasze dzisiejsze zdziwienie. Najlepiej fort widać na mapie, gdzie pojawia się fosa i charakterystyczny kształt misy z jednym, centralnie umieszczonym wejściem.

Wjeżdżamy na tyły fortu od strony Imielińskiej. Tu pośród domków jednorodzinnych fosa wygląda jak strumyk. Sielska atmosfera osiedlowej uliczki kontrastuje z murami militarnej budowli.

U podnóża Królikarni jedziemy Piaseczyńską i Konduktorską do Dolnej. Wspinamy się Dolną w stronę Puławskiej. Dolna jest malowniczo położona na wiślanej skarpie, ale to nie rekompensuje Piotrkowi wysiłku, jaki wkłada w podjeżdżanie stromą ulicą. Oczywiście miło jest spojrzeć ze szczytu Dolnej w dół, ale jednak trzeba się na nią wdrapać.

Do Alej Niepodległości jedziemy Racławicką, potem Dąbrowskiego dojeżdżamy do Lipskiego. Uliczka na rogu z Wiktorską kończy się malowniczą bramą.

Wjeżdżamy między domy i Racławicką przecinamy Wołoską. Na wysokości Maratońskiej są pozostałości Fortu Mokotów. Tu również zachował się charakterystyczny kształt fortyfikacji, tym razem odwzorowany w układzie okolicznych ulic. Na terenie byłego fortu bałagan i śmietnisko. Widać, że nikt nie ma pomysłu na zagospodarowanie tego miejsca. Jest tu kilka zakładów usługowych, ale wszystko wygląda nieciekawie.

Kręcimy się wokół fortu po okolicznych uliczkach i na Miłobędzkiej wpada nam w oko ciekawy budynek. „Plomba” jest wciśnięta między dwa budynki i widzimy tylko jej front. Budynek ma zwartą formę, minimalistyczną wręcz. Wystające cegły trochę nawiązują do pobliskiego fortu. Całość jest oszczędna, jednak bardzo przyciąga wzrok. Ciekawe, jak zaprojektowano ten budynek wewnątrz?

Wyjeżdżamy na Racławicką i jedziemy w stronę Żwirki i Wigury. Po drodze mijamy Marinę, współczesne osiedle broniące się przed ludźmi jak XIX-wieczny fort. W sposobie zagospodarowania otoczenia domów widać jeszcze układ Fortu Mokotów.

Mijamy Żwirki i Wigury i Mołdawską, dojeżdżamy do Grzeszczyka i Parku Forty Korotyńskiego. Tu kształt forteczny zachował się jedynie w układzie wałów międzyfortowych, które harmonijnie zostały włączone w założenie parkowe.

Korotyńskiego przejeżdżamy na drugą stronę Grójeckiej i przez Park Szczęśliwicki dojeżdżamy do Śmigłowca. I tu kolejne zadziwienie tego dnia, w połowie Śmigłowca jest dróżka prowadząca prosto do Fortu Szczęśliwice. Na mapie znowu widać znajomy kształt misy-czapy. W tym forcie znowu mamy obraz nędzy i rozpaczy. Miejsce służy za noclegownię dla bezdomnych. Kiedyś - widać, że niedawno - było jakimś biurem, sądząc po wystroju wnętrz. Znajdujemy elementy pseudo sztuki i całkiem formalne druki asygnat. Po wdrapaniu się na szczyt fortu widać pobliskie Aleje Jerozolimskie.

Zostawiamy fort za sobą i wjeżdżamy w Aleje Jerozolimskie. Na rogu z Prymasa Tysiąclecia jakiś zakapturzony młody człowiek trenuje żonglerkę. Nie wiemy czy dla sportu, czy dla pieniędzy.

Drogą dla rowerów jedziemy wzdłuż Prymasa w stronę Powązek. Między Kasprzaka a Wolską, zaraz za Rondem (Wolnego) Tybetu, napotykamy galerię sztuki na świeżym powietrzu. Na podporach estakady jest mnóstwo malowideł związanych z walką o wolny Tybet. Niektóre murale są zaskakująco dobre, inne tylko poprawne.

Przy skrzyżowaniu z Kasprzaka też galeria sztuki zaangażowanej; tym razem tematem są stereotypy związane z ludźmi poruszającymi się na wózkach inwalidzkich.

Przy skrzyżowaniu z Górczewską kolejna galeria, tym razem to ściana dedykowana akcjom Amnesty International. Grafitti zachęcają do wzięcia udziału w akcji pisania listów w obronie ludzi uwięzionych: od działacza białoruskiej opozycji, poprzez więźnia w Guantanamo, aż po członkinie kapeli Pussy Riot. Wola wyraźnie ma szczęście do sztuki tworzonej z przesłaniem społecznym. Ma na swoim terenie swoistą galerię wolności.

Jedziemy nadal wzdłuż Prymasa, mijając bazar na stadionie Olimpii. Mimo święta ruch duży jak w każdą niedzielę.

Okazuje się jednak, że Święto Objawienia Pańskiego skutecznie pozamykało kawiarnie i nie ma gdzie napić się kawy.

Wjeżdżamy nad tory kolejowe i Obozową, dalej drogą obok Lasku na Kole i widzimy kolejny cel wycieczki: Forty Bema. Z kładki nad Trasą Toruńską widać jaki to gigantyczny teren: rozpina się między trasą ekspresową S-8, Powązkowską, Obrońców Tobruku, Księcia Bolesława. Widać też niestety, że mocno zaniedbany.

Forty Bema, a właściwe Fort Parysów powstał pod koniec XIX wieku. W latach dwudziestych ubiegłego wieku była tam fabryka amunicji. Teraz teren w części należy do Legii Warszawa, a w części do Dzielnicy Bemowo.

Legia ma tu swoją sekcję bokserską i ciężarową. Jednak widać, że brak tu prawdziwego gospodarza.

Teren jest mocno zaniedbany, chociaż widać wspomnienia świetności. Obok typowo fortecznej zabudowy widać też budynki, które mogły w przeszłości być zapleczem fabryki lub budynkami mieszkaniowymi. Dosłownie kilka budynków jest wyremontowanych, ale lwia część straszy oczodołami okien lub kratami. Natrafiamy też na dzieła sztuki, jednak kompletnie niewyeksponowane.

W pewnej chwili czujemy zapach pieczonego jedzenia. Nad kilkoma cegłami unosi się smużka dymu. Okazuje się, że w dziurze w ziemi zakamuflowany jest grill i coś się na nim pichci. Za chwilę pojawili się właściciele jedzonka. Wydaje się, ze teren fortu jest też schroniskiem dla ludzi bezdomnych.

Znajdujemy też akcent rowerowy, ale wygląd tablicy i budynku sugerują, że Towarzystwo raczej nie jest aktywne.

Na budynku będącym siedzibą Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów wisi groźna tablica z zakazem przechodzenia. Ale jak widać i ten gospodarz zaniechał jakichkolwiek prac.

W jednym z fortów odkrywamy wspaniałą galerię sztuki. To projekt 40/40, wspólne przedsięwzięcie Urzędu Dzielnicy Bemowo i Fundacji Sztuki Zewnętrznej, realizowane dzięki przychylności Stołecznego Konserwatora Zabytków.

Wnętrze fortu zostało oddane w ręce artystów zajmujących się grafitti. Niektóre prace są genialne. Wszystkie mają wielki rozmach. A sama lokalizacja przywodzi na myśl sztukę więźniów w kazamatach i jednocześnie naskalne malowidła naszych przodków. Galeria jest czynna całą dobę i działa cały rok. A sztuka jest szalenie ulotna, bo narażona na niszczenie jej, czy choćby zmienianie.

Teren fortów jest wspaniałym miejscem do rekreacji i spacerów. Część fortów została zagospodarowana przez Dzielnicę Bemowo jako park. Są w nim place zabaw, park linowy, alejki do biegania.

Forty opuszczamy z mieszanymi uczuciami. Budowla poraża wielkością, a teraz jest u schyłku. Wokół zagospodarowany teren, a same forty mocno zaniedbane. I jakoś żal potencjału, jaki tu drzemie.

Wyjeżdżamy na ulicę Obrońców Tobruku, potem Powązkowską i Krasińskiego jedziemy do placu Wilsona. Tu czeka na nas ostatni dzisiaj fort: Fort Sokolnickiego. To jedyny zagospodarowany w pełni teren. Władze Dzielnicy Żoliborz zrewitalizowały fort i park. Jest teraz pięknie, miejsce żyje, odbywają się tu liczne imprezy.

Na placu Wilsona siadamy na kawkę i ciacho. Od niedawna plac ma wreszcie kawiarniane życie, zamiast wszechobecnych kiedyś banków. I w dodatku dwie kawiarnie otwarte są nawet w Trzech Króli.

Posileni ruszamy w stronę domu. Jedziemy Mickiewicza, Andersa, przez plac Bankowy i Most Śląsko-Dąbrowski. Potem przeskok uliczkami obok praskiej katedry, Zamoyskiego, Grochowską i do domu.


Zima w mieście. Warszawskie Parki

$
0
0

Długość trasy: 50 kilometrów.

Tereny zielone w Warszawie stanowią prawie 40% całej powierzchni miasta, czyli niemal 20.000 ha. Same parki to prawie 900 ha. My dzisiaj odwiedzamy tylko fragmencik tej niezabetonowanej strefy.

Nasypało śniegu, zawiało. Tak więc do parku. Ale nie na sanki, tylko na rower. Zaczynamy, a jakże, od naszego domowego parku, czyli Parku Obwodu Praga AK. Nazwę ma przydługą, jak zresztą wiele warszawskich zieleńców. Za to ładny jest i zadbany. Kiedyś był tu targ koński, teraz są dwa place zabaw, boisko, fontanna, zadbane alejki. Mimo panującego jeszcze zmroku brama jest otwarta i można wejść.

Potem ruszamy Grochowską i Terespolską do bulwaru Stanisława Augusta. Piotrek pamięta, że gdy z dziadkami szedł się opalać na trawkę wokół Kanału Wystawowego, to mówiło się „idziemy nad kanałek”. Ten park, będący właściwie przedpolem Parku Skaryszewskiego, kiedyś miał wypożyczalnię kajaków i rowerów wodnych. A jak brzmi oficjalna nazwa? Park OWS Waszyngtona, gdzie OWS to: Ośrodek Wypoczynkowo Sportowy. Sport na tym terenie dzisiaj opiera się głównie na piłce nożnej – kopanej na boisku zwanym praskim Wembley.

Przecinamy Międzynarodową, mijamy Jeziorko Kamionkowskie i wjeżdżamy do skaryszaka; białość naokoło. Park Skaryszewski to jeden z najładniejszych i największych parków Warszawy, jednak o tej porze pusto w nim, amatorów spacerów niewielu. Ktoś truchta dla zdrowia, a poza tym można kontemplować ciszę i biel.

Jedziemy Wybrzeżem Szczecińskim, mijamy Port Praski i docieramy do Parku Praskiego, najstarszego publicznego parku w Warszawie. Park powstał na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XIX wieku. Początkowo zajmował 30 ha; w okresie międzywojennym z jego terenu wydzielono warszawskie ZOO. Przed muszlą koncertową, w równych szeregach, zamarły ośnieżone kamienne ławki. Nam skojarzyły się z rzędami mogił w Palmirach.

Po drugiej stronie Ratuszowej zapraszająco otwiera się brama ogrodu zoologicznego. Jednak za wcześnie na zwiedzanie; wstęp tylko dla pracowników.

Ruszamy Jagiellońską w stronę Ronda Starzyńskiego. Zima daje się we znaki nie tylko rowerzystom, skuterzyści też nie mają łatwo.

Z Mostu Gdańskiego podziwiamy zimową panoramę Warszawy, a w dole malowniczo i dostojnie przemieszcza się Wisła.

A za chwilę, jak mówią słowa piosenki „...już jestem na drugim jej brzegu”. Przez zaśnieżoną drogę dla rowerów docieramy do Wenedów, przecinamy Zakroczymską i wślizgujemy się w Międzyparkową. Piotrka dopiero teraz olśniło, skąd taka nazwa ulicy. Po jednej stronie ulicy jest Park imienia Romualda Traugutta, po drugiej Szkolny Park Sportowy im. Janusza Kusocińskiego. Tak naprawdę jednak ulica Międzyparkowa wytyczona została przed II wojną na terenach pofortecznych. Parków w ich dzisiejszym kształcie jeszcze nie było.

Tunelem pod Słomińskiego wjeżdżamy na Żoliborz Oficerski. Krajewskiego jedziemy do Zajączka, a potem do Felińskiego. Objeżdżamy kościół Kostki i przecinamy Krasińskiego. I zaczynamy marznąć. Wiemy już, że przy placu Wilsona jest kilka kawiarenek, ale nie dane nam jest dzisiaj w żadnej zasiąść - znowu jest za wcześnie, niedziela to wszak dzień odpoczynku. Nieco rozczarowani dojeżdżamy do Teatru Komedia.

Obok teatru jest Park Żołnierzy „Żywiciela”, a może to teatr jest w parku? Nieco przyprószona śniegiem stoi sobie skromnie rzeźba „Dziewczyny z dzieckiem” Aliny Szapocznikow. Rzeźba całkiem niedawno wróciła odnowiona na swoje miejsce do parku.

Słowackiego jedziemy w stronę Marymontu. Gdańską z górki na pazurki, pod tunelem Trasy AK, dalej Hłaski i jesteśmy w Parku Stawy Kellera. Tu też niespodziewanie wszystkie parkowe urządzenia zasypane są śniegiem. Marcinowi ten park kojarzył się z chińskimi klimatami, ale teraz trudno doszukać się jakiegokolwiek klimatu poza zimowym. Znajdujemy głaz wyjaśniający pochodzenie nazwy innego pobliskiego parku.

Wspinamy się w górę parku i Kolektorską przefruwamy nad Trasą AK. I oto otwiera się przed nami Park Kaskada. W nim smutne, choć ciekawe przypomnienie czasów drugiej wojny światowej.

Wracamy do Słowackiego i potem Gojawiczyńskiej i Braci Załuskich wjeżdżamy na Sady Żoliborskie. Sady to nie tylko park, to może przede wszystkim ciekawe osiedle. Sady Żoliborskie Halina Skibniewska projektowała w czasach, gdy wokół panował socrealizm, a obowiązujące normy określały, ile metrów kwadratowych mieszkania może przypaść na jednego lokatora. Architektka zaprojektowała także Osiedle Szwoleżerów i jako pierwsza stworzyła projekt samodzielnego mieszkania dla osób z niepełnosprawnościami.

Zostawiamy Sady za sobą; Broniewskiego i Krasińskiego dojeżdżamy do Powązkowskiej. Dalej, między cmentarnymi murami, znanym skrótem z Żoliborza na Koło - Tatarska, Ostroroga - osiągamy Obozową. I już naprawdę jest nam bardzo zimno. A tu w koło same nowe bloki i mała nadzieja na jakiekolwiek ciepłe miejsce, nie mówiąc już o jakimś posiłku. Ale cuda się zdarzają. Na parterze domu przy ul. Zawiszy 14 natrafiamy na maleńki lokalik, ni to kawiarnię, ni to restaurację. Ente Cafe to zaledwie trzy stoliki, ale oferta na miarę dużej gastronomii. W weekendy Ente Cafe oferuje śniadania w postaci szwedzkiego stołu, a na nim: naleśniki z różnymi nadzieniami, jajecznica lub jajka sadzone, placki z bananami, sałatka jarzynowa, croissanty, wędlina, ser żółty, twarożek, warzywa, no i kawa. Dowiedzieliśmy się, że nazwa kawiarni pochodzi od czułego pseudonimu jednej ze współwłaścicielek.

Jednak po śniadaniu trzeba wyjść na zewnątrz, choć ziąb. Wsiadamy na rowery i ruszamy do Parku Moczydło. A tam na górce ruch i mnóstwo dzieciaków.

Dużo także samochodów, których właściciele najchętniej wjechaliby na samą górę.

Napotykamy ciekawe wlepy na odwrocie jednego ze znaków, kojarzące się z niektórymi pracami w Fortach Bema.

Z Brożka wyjeżdżamy w ulicę Księcia Janusza i po przekroczeniu Obozowej zatrzymujemy się na chwilę w Parku Księcia Janusza. Mały, zgrabny parczek w cieniu estakady.

Wracamy w stronę Górczewskiej i Elekcyjną dojeżdżamy do Parku imienia E. Szymańskiego. Kim na Jowisza był ten Szymański? Okazuje się, że to wolski poeta i dziennikarz, działacz PPS. A o śniegu pisał tak:

Płatki bielutki, białe
spadają z nieba, krążą,
wioski i miasta całe
w srebrzystym puchu krążą.

W parku Szymańskiego zastosowano ciekawe rozwiązane, chyba jedyne w Warszawie: drogę rolkowo-rowerową.

Jednak większość warszawskich parków jest zamknięta dla rowerzystów. Rzadko w ich pobliżu wytyczane są drogi dla rowerów, na ogół wisi po prostu zakaz ruchu bicykli. Dzisiaj momentami jest nam wszystko jedno, bo niejednokrotnie przepychamy rowery przez kopny śnieg. A nasze pojazdy nabierają ochronnych barw.

Po drugiej stronie Elekcyjnej jest Park Sowińskiego ze znaną muszlą koncertową i oczywiście pomnikiem patrona.

Ordona ruszamy w stronę Dworca Zachodniego i na wysokości Armatniej, górą, przeprawiamy się przez Prymasa Tysiąclecia. A potem przez tory docieramy do peronów. Peron nr 8 kiedyś był przystankiem Warszawa Wola, ale w 2012 roku włączono go do Warszawy Zachodniej. Współczujemy wszystkim, który muszą go szukać w pośpiechu i po zmroku, bo numeracja peronów w tunelu dworcowym kończy się na numerze 7.

Z dworcowego tunelu wydostajemy się po drugiej stronie Alej Jerozolimskich i zdążamy w kierunku Szczęśliwic. Po drodze nadziewamy się na zwodniczo odśnieżoną drogę dla rowerów.

Śmigłowca i Drawską dojeżdżamy do Dickensa. Na górce śmieciowej w Parku Szczęśliwickim tłum oblega wyciąg narciarski.

Dickensa kończy się na Pawińskiego, a za nią zaczyna się Park Zasława Malickiego; większy niż się na pierwszy rzut oka wydaje, bo o powierzchni prawie 6 ha. Obok parku jest Dom Kultury Rakowiec.

Trojdena jedziemy do Żwirki i Wigury. Potem przez Pola Mokotowskie i Ondraszka, do Filtrowej – przez Zieleniec Wielkopolski i skwer imienia Sue Rider.

Raszyńską, Koszykową i Piękną dojeżdżamy do Parku Ujazdowskiego.

Potem już tylko Aleje Ujazdowskie, Most Poniatowskiego, Waszyngtona i jesteśmy w domu.

Post scriptum

Nasza codzienna jazda na rowerze po Warszawie pokazuje, jak mało ważna dla decydentów jest kwestia przejezdności dróg dla rowerów. Piotrek napisał list do miasta w tej sprawie. I otrzymał odpowiedź od Tadeusza Jaszczołta, dyrektora Zarządu Oczyszczania Miasta. Wynika z niej, że drogi dla rowerów w Warszawie w latach 2013-2015 nie będą odśnieżane.

Przejazd techniczny

$
0
0

Długość trasy: 44 kilometry.

Wiosna zbliża się wielkimi krokami. Pora pomyśleć o serwisie roweru po zimie. Mróz, sól, błoto, zrobiły swoje - rowerom należy się porządne spa. Jedziemy umówić się na przegląd.

Od kilku lat szukamy warsztatu, któremu chcielibyśmy powierzyć swoje maszyny. Czasem decyduje odległość od domu; zdarzało nam się oddawać rowery do Marcela. Jednak przegląd generalny decydujemy się zrobić u Wkręconych. Jedziemy z nimi pogadać i ustalić szczegóły. Wkręceni są na Bródnie, ale jakoś nie wypada jechać tak bezpośrednio do nich. Uznajemy, że przejazd techniczny też może stać się wycieczką.

Jedziemy do Ronda Wiatraczna, a potem Kordeckiego do Placu Szembeka. Na Placu dzielnica za spore pieniądze dokonała rewitalizacji. To oczywiście kwestia gustu, ale gigantyczne "wieszaki" i dizajnerskie ławki raczej nie zachęcają do spędzania tu zbyt wiele czasu.

Marcinowi Szembeka podoba się wieczorem, gdy świecą nowe lampiony. Piotrek generalnie jest zniesmaczony całym przedsięwzięciem. Rewitalizacja w Warszawie udaje się tylko od czasu do czasu.

Obydwu nam podoba się bardziej tradycyjny wygląd placu. Małe sklepiki i punkty gastronomiczne odwołują się do czasów, gdy Szembeka tętnił mniej udawanym życiem.

Osowską i Szaserów dojeżdżamy do Makowskiej. Kresową przejeżdżamy pod wiaduktem na Marsa. Przechodzimy przez tory i Goździkową wskakujemy w Króla Maciusia. Jesteśmy na Marysinie Wawerskim, gdzie Piotrek spędził dzieciństwo. Chcemy odwiedzić dawną radziecką jednostkę wojskową i sprawdzić, czy da się tamtędy dojechać do Rembertowa.

Po drodze odwiedzamy pomnik autora Króla Maciusia. W zimowej krasie Korczak prezentuje się bardzo wesoło.

Na wysokości ul. Kościuszkowców wjeżdżamy do lasu. Piotrek pamięta, jak w czasie stanu wojennego nagle w tym lesie pojawiły się sowieckie czołgi. Brniemy w śniegu i nie znajdujemy drogi. Po jakimś czasie mamy dość pchania rowerów w kopnym śniegu i wracamy.

Jedziemy w stronę Żołnierskiej. Po drodze podziwiamy inwencję projektanta styropianowej elewacji jednego z bloków. W okolicy jest więcej takich styropianowych termoizolacji, ale tylko ta jedna tak barwna.

Rekrucką przecinamy Marsa, skręcamy w Strażacką i jesteśmy na ulicy gen. Chruściela. Pierwsze, co rzuca się nam w oczy, to koszmarny budynek ratusza Rembertowa.

Dalej, po tej samej stronie co ratusz, ulica wygląda trochę lepiej i przypomina Rembertów z lat trzydziestych. Ale już po przeciwnej stronie znowu styropian. Jakieś styropianowe fatum nad nami ciąży.

Utyskując nad architekturą czujemy miły aromat - wyraźnie ktoś smaży pączki. Na rogu z Paderewskiego widzimy piekarnię Gromulski. Są nie tylko pączki, ciastka i duży wybór pieczywa; jest też kawa.

Rozgrzewamy się trochę i ze zdziwieniem obserwujemy duży ruch. Chyba cały Rembertów kupuje tu bułeczki do porannej kawy. A wydawało się nam, że rano dzielnica pogrążona będzie w letargu.

Ruszamy dalej Chruściela i dojeżdżamy do bramy Akademii Obrony Narodowej.

Po prawej stronie bramy imponujący mural: to Legioniści pamiętają o Powstaniu Warszawskim.

Wjeżdżamy na teren AON. Sądziliśmy, że to będzie zamknięty i chroniony teren - okazuje się, że można zwiedzać bez przeszkód.

Sporo na terenie młodzieży i to nie tylko męskiej. AON to uczelnia kształcąca wojskowych i cywilów do pracy związanej z obronnością państwa. Absolwenci uczelni pracują w wojsku, ale też w samorządzie czy instytucjach państwowych.

AON powstała w 1990 roku z przekształcenia PRL-owskiej Akademii Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Akademia Sztabu z kolei została utworzona w 1947 roku na terenie Centrum Wyszkolenia Piechoty - ośrodka szkoleniowego oficerów przedwojennego Wojska Polskiego. A w XIX carska armia urządziła w okolicy Rembertowa poligon artyleryjski. Czyli wojsko było tu zawsze. Teraz teren AON to ciekawy przykład architektury międzywojennej. Jest też kilka bloków, chyba z lat siedemdziesiątych.

Naszą uwagę przyciągnął budynek, którego pochodzenia nie jesteśmy pewni - albo to lata pięćdziesiąte, albo międzywojenne.

Mimo dość ładnej okolicy nie lubią tu rowerzystów. Ciekawe czemu?

Przy wyjeździe z AON, stojąc u bram miasta, zauważamy kolejną obecność Legii.

Przekraczamy tory i jesteśmy na terenie Gminy Zielonka. Na wprost resztki jakiś wojskowych terenów i sekcja strzelnicza warszawskiego klubu. A my kierujemy się w stronę Zielonki Bankowej.

Na początku to, po czym jedziemy, przypomina drogę, potem jest ścieżką między ogródkami działkowymi, a następnie zamienia się w łąkę zasypaną śniegiem.

Dopychamy rowery do ulicy Mokry Ług. Piotrek przypomina sobie, że kiedyś zaplątał się w te okolice i odkrył skrót łączący Rembertów i Zielonkę.

Przy skrzyżowaniu z Pastuszków kręcą się faceci (potem okazało się, że i dziewczyny) w mundurach z ręczną bronią maszynową. To tak zwany air soft - gra terenowa, której uczestnicy walą do siebie plastikowymi kulkami z replik prawdziwej broni. Uczestnicy walk umawiają się na forum internetowym o sympatycznie brzmiącej nazwie Weekend Warriors.

Ulica Pastuszków momentami zwęża się do szerokości jednego samochodu, mimo że nominalnie jest dwukierunkowa.

Wzdłuż drogi malowniczo rozlewają się bagna.

Pastuszków dojeżdżamy do ulicy Bankowej, a potem przekraczamy tory na wysokości stacji Zielonka Bankowa.

Po pokonaniu torów jazda staje się niemal niemożliwa. Na drodze jest szklanka; trudno ustać na nogach nie mówiąc o jeździe. Próbujemy poboczem, jakoś idzie.

Niedaleko drogi 631, albo jak kto woli Żołnierskiej, w lesie widzimy kawałek cmentarnego muru. Potem okazuje się, że to pomnik ku czci mieszkańców Zielonki rozstrzelanych w 1939 roku za rozwieszenie tekstu Roty.

Chwilę jedziemy drogą 631, która wyznacza granicę między Ząbkami z Zielonką. Nawierzchnia jest tragiczna, dziury gigantyczne. Nie tylko my mamy kłopoty z jazdą, samochody momentami też jadą dość wolno.

Skręcamy w Szwoleżerów, przecinamy Piłsudskiego i dojeżdżamy do Łodygowej. Potem Lewinowską i kładką nad Radzymińską dostajemy się do Blokowej. Poręcze kładki są owłosione lodem.

Przez Zacisze jedziemy Marii Bohuszewiczówny, wjeżdżamy w Kondratowicza, w prawo w Wincentego i jesteśmy u Wkręconych.

Sklep rowerowy i serwis prowadzą Marlena i Wojtek. Poznaliśmy ich, gdy mieli jeszcze sklep na Saskiej Kępie. Na Kępę mieliśmy zdecydowanie bliżej, jednak na Wincentego mają dużo więcej przestrzeni, poza tym są jedyni w okolicy. Więc z ich punktu widzenia lokalizacja jest trafiona. Ustalamy termin przeglądu. Piotrek planuje tylko przegląd; Marcin chce przy okazji wymienić sporo części. Umawia się, że Wkręceni sprowadzą mu wybrany amortyzator. Chwilę rozmawiamy, Piotrek kupuje smar do łańcucha i ruszamy w stronę domu.

Wincentego jedziemy do Ronda Żaba, potem 11. Listopada do Czterech Śpiących, Jagiellońską, Grochowską i Waszyngtona do Ronda Wiatraczna. Postanawiamy wpaść jeszcze na chwilę do Kici Koci, klubokawiarni otwartej w starej kotłowni na tyłach Grzybków przy Wiatraku.

Kicia Kocia dedykowana jest Białoszewskiemu i Grochowowi. Miejsce jest klimatyczne, choć Marcin ironizuje, że wystarczy trochę starych mebli i palet, by miejsce nabrało charakteru artystycznego. Piotrkowi klimat miejsca odpowiada, w szczególności ciekawa adaptacja przemysłowego wnętrza.

Obu nam podoba się społeczne zaangażowanie właścicieli - kilka dni wcześniej odbyła się tu debata na temat trafności nazwy Praga Południe. Jest też sporo ciekawych fotografii Warszawy.

Coś pijemy, coś przekąszamy i wracamy do domu.

Tablice i pałace

$
0
0

Długość trasy: 67 kilometrów.

Okolice Warszawy ciągle nas zaskakują. Tym razem piękno pałaców walczy o palmę pierwszeństwa z nazwami miejscowości.

Przejeżdżamy Wisłę i jedziemy Alejami Jerozolimskimi w stronę Dworca Zachodniego.

Skręcamy w Prymasa Tysiąclecia. Jedziemy ulicą; co prawda wzdłuż ulicy jest droga dla rowerów, ale - zgodnie z obietnicami Zarządu Oczyszczania Miasta - kompletnie nieodśnieżona. Skręcamy w Górczewską i dojeżdżamy do Lazurowej.

Lazurową docieramy do fortu Blizne. Objeżdżamy fort ulicą Przy Forcie, a potem skręcamy w Fortową i wyjeżdżamy z Warszawy.

Kończy się Warszawa, kończy się także Blizne Łaszczyńskiego (nie wiemy kiedy się zaczęło) i zaczyna się Blizne Jasińskiego. To pierwsza dzisiaj z nieco dziwnych tablic.

Jedziemy ulicą Majora Henryka Hubala-Dobrzańskiego i niespodziewanie znów jesteśmy w Blizne Łaszczyńskiego. I jeszcze chwila jazdy i wjeżdżamy do Starych Babic.

Stare Babice mają zgrabny ryneczek, kościół - małe miasteczko tylko 20 kilometrów od Grochowa, które jest rzeczywiście stare - źródła pisane wspominają o nim już w XIV wieku.

Ulicą Piłsudskiego dojeżdżamy do Warszawskiej - drogi prowadzącej na Sochaczew. Chwilę nią jedziemy, by za miejscowością Zielonki Wieś odbić w stronę Koczarg Starych.

W Koczargach, na rogu Akacjowej i Klonowej, stoi kapliczka. W zasadzie zwyczajna, ale chyba pierwszy raz widzimy na kapliczce fotokod. A kod prowadzi do projektu wspieranego przez ciocię Unię i pokazuje wiele ciekawych miejsc w okolicy.

Jedziemy dalej Klonową, która staje się Traktem Królewskim i jest częścią Kampinoskiego Szlaku Rowerowego. Droga jest dziurawa jak rzeszoto, prowadzi jednak do kolejnej nieoczywistości jeśli chodzi o układ miejscowości.

Na wysokości Borzęcina Dużego mamy nauczkę za narzekania na drogę - trakt z mienia się w zaśnieżoną ścieżkę. Rejterujemy w stronę drogi na Sochaczew i przy okazji wpadamy do spożywczaka w Borzęcinie. I niespodziewanie spotykamy starego znajomego - Czesia, widzianego ostatni raz w okolicach Leśnej Polany. Podziwiamy też instrukcję wchodzenia na sklep.

Jedziemy Warszawską, teraz już Stołeczną - na dłuższą chwilę zatrzymujemy się w Zaborowie koło Błonia. Nad miejscowością górują pałac i kościół. Okoliczne dobra były własnością Izbińskich i to oni byli fundatorami kościoła. Na początku XX wieku na terenie dworu Izbińskich powstał pałac wzniesiony dla warszawskiego finansisty Leona Goldstanda. Pałac w prywatnych rękach był do 1939 roku, a po wojnie stał się częścią miejscowego PGRu.

Stołeczną, która po jakimś czasie staje się Warszawską, prujemy w stronę Leszna. Po drodze zatrzymuje nas kolejny pałac, tym razem w Zaborówku. I ten klasycystyczny budynek stał się po II wojnie częścią PGRu. Zdaje się, że obecnie można zorganizować tam wesele.

Z Zaborówka niedaleka już droga do Leszna. Miasto wita nas potężnym kościołem, ale też może pochwalić się pałacem. Do Błonia w prostej linii już tylko 7 kilometrów, jednak decydujemy się pojechać trochę naokoło.

Za pałacem skręcamy w Fabryczną, a potem w zachęcająco brzmiącą Czarną Drogę.

Im bliżej Błonia tym ciekawiej. Najpierw kolejna ciekawa nazwa miejscowości. Co to za nazwa? I jakie to towarzystwo? Dobre? Warto dołączyć?

Potem, w miejscowości Podrochale, spotykamy jeszcze bardziej odjechaną tablicę.

Mamy taką wizję, że ktoś wystawia flagi gdy zaatakuje go jakiś szkodnik. A może chodzi o sygnalizację podczas oprysków pól?

Przez Walentów i Wawrzyszew jedziemy w stronę Błonia. Okolica z serii smutek Mazowsza.

Błonie wita cud tablicą, ciekawą reklamą łożysk i zakazem ruchu rowerów.

Przecinamy drogę na Poznań, zwaną tu Sochaczewską, i podążamy w stronę rynku. Po drodze mijamy zabytkową remizę i Centrum Kultury.

A potem wjeżdżamy na rynek. Błonie o tej porze smutne jakieś, szare i puste. Trochę ludzi kręci się koło Centrum Kultury, ale chyba tylko z powodu imprezy dla dzieci. A tak, wkoło pustka. Rynek, choć duży i ze sporym ratuszem, to także z biedną fontanną i zabazgranymi tablicami informacyjnymi.

Nas na kolana rzuciła biznesowa inwencja łącząca tradycję i aktualne kwestie ważne dla kościoła katolickiego.

Na rynku nie można napić się kawy, ani zjeść. Wracamy w stronę Centrum Kultury zahaczając o park miejski.

W Sun Caffe w Centrum Kultury posilamy się i pijemy kawę. A potem jedziemy na dworzec. Jak na tak niewielkie miasteczko, dworzec jest całkiem duży.

Wsiadamy do pociągu z zamiarem wysiadania na stacji Stadion. Już w środku dowiadujemy się, że z Ożarowa pociąg jedzie wprost na Warszawę Gdańską. Czyli na koniec wycieczki mamy jeszcze warszawski, krajoznawczy appendix.

Jadąc z Ożarowa mijamy Ursus, Włochy, potem skręcamy w stronę Jelonek i Bemowa. Przecinamy Lasek na Kole i Powązki. Jaka to byłaby super trasa dojazdowa, gdyby pociąg się zatrzymywał. W gruncie rzeczy Warszawa ma wspaniała sieć kolejową. Kolej w Warszawie, a pewnie i w całej Polsce, to niewykorzystany potencjał. W wielu miejscach na świecie połączenie rower plus pociąg sprawdza się doskonale. U nas tak sobie średnio.

Wysiadamy na Gdańskiej, przejeżdżamy przez most, potem Jagiellońska i do domu.

Przemysłowe bezwiośnie

$
0
0

Długość trasy: 50 kilometrów.

Bezwiośnie jest wtedy, gdy zimy już nie ma, a na dworzu, zamiast wiosny, jest brzydki listopad. Bezwiośnie jest wtedy, kiedy nie ma nadziei na wiosnę.

Zima odchodzi, wiosna się nie pojawia, a my mimo parszywej pogody zwiedzamy nasze miasto. Jedziemy na druga Wisły stronę Mostem Siekierkowskim. Podjeżdżamy Tamką na skarpę Wiślaną i oczom naszym ukazuje się wyremontowany Szpital Dziecięcy na Kopernika. Widać wyraźnie wyeksponowane logo szpitala: Marcin widzi tam mamę z dzieckiem na rękach. Przy dużej kamienicy na Kopernika widać ogromny mural.

Świętokrzyską zamyka budowa metra. Próbujemy przedostać się obok płotu, jednak droga kończy się ślepo, a przejście podwórkiem, za dawnym lokalem Krytyki Politycznej, zamknięte jest na kłódkę.

Wracamy do Nowego Światu i Warecką docieramy do Placu Powstańców Warszawy, a potem do Marszałkowskiej. Przy dawnym kinie Bajka reklamowa rzeczywistość płata psikusy poważnym dziennikarzom. Do rzeczy!

Przecinamy Marszałkowską i wzdłuż rozkopanej Świętokrzyskiej dojeżdżamy do równie rozkopanej Pańskiej. Po przecięciu Towarowej skręcamy w Karolkową i Szarych Szeregów. Na Woli zachował się do dzisiaj klimat powojennej Warszawy - Dziki Zachód opisywany przez Hłaskę. Wciąż działa sporo warsztatów samochodowych, wypieranych jednak przez wieżowce.

Kręcimy się po okolicy: Brylowska, Prądzyńskiego, Bema. Oglądamy podupadające domy, robiące apetyt developerom na nowe, atrakcyjne lokalizacje. Przecinamy Prymasa i wzdłuż Kasprzaka kierujemy się w stronę Odolan. Po drodze jesteśmy atakowani coraz większymi reklamami.

Ciągną nas te Odolany. Niesamowicie szybko się tu zmienia okolica. Półtora roku temu jedliśmy obiad w wietnamskiej budce - teraz w tym miejscu stoi budynek mieszkalny.

Jedziemy Jana Kazimierza, a potem Sowińskiego i Grodziską. Dojeżdżamy do znanej nam już przeładowni kruszywa. Nadal chwalą się dużą liczbą dni bez wypadku, choć liczba dni jakoś się nie zgadza - widzieliśmy tę tablicę w lipcu 2011 roku.

Wokół wszystko się roztapia. Jedziemy po mieszance śniegu, lodu, wody i błota. Na dodatek, zza ogrodzenia wypadają dwa brytany chcące nas pożreć.

Wjeżdżamy między wagony i za chwilę jesteśmy na wiadukcie nad Dźwigową. Dźwigowa ma pasy dla rowerów, po których można przejechać przez tunel z Bemowa na Włochy.

Mijamy kilka kolejowych budynków o intrygujących nazwach i nie do końca oczywistym przeznaczeniu.

Jeśli wydawało się nam, że do tej pory było trudno, to teraz musimy zmienić zdanie. Jedziemy w głębokim, śnieżnym grysie rozsypanym na lodowej tafli.

Mijamy drogowskaz informujący o stacji, która chyba już kilka lat nie działa. Docieramy do cywilizacji na rogu Kraszewskiego i Noteckiej. I tu zaiste było kiedyś dojście do Warszawy Głównej Towarowej, ale teraz to tylko wspomnienie towarowej działalności PKP.

Kraszewskiego dojeżdżamy do Promienistej i tuż już jest cywilizacja pełną gębą; ta nowsza i ta trochę starsza.

Jak przystało na porządne miasteczko planowane jako miasto-ogród, centralne Włochy mają ciekawy układ ulic: uliczki zaplanowano w amfiteatralnym układzie z centralnie przecinającą je osią ulicy ks. Chrościckiego. Widać to też w nazwach ulic: Łuki Małe i Łuki Wielkie. Róg Rybnickiej i Chrościckiego stoi olbrzymi kościół. Ks. Julian Chrościcki, budowniczy kościoła i proboszcz parafii w latach 1934-1973, w 1942 roku został aresztowany za pomoc udzielaną ludności żydowskiej i był więziony na Pawiaku i na Majdanku. W budynku na terenie kościoła mieścił się szpital powstańczy.

Ulicą Chrościckiego jedziemy do Świerszcza i Traktorzystów. Obok Urzędu Dzielnicy Ursus maszerują, jak gdyby nigdy nic, dwa basiory.

Restauracja Ursus straszy przerdzewiałym pawilonem, ale jest też miły znak nowości: bardzo elegancki stojak na rowery.

Wpadamy też na chwilę do Factory, by wypić coś ciepłego, bo wieje i brzydko pada. Traktorzystów dojeżdżamy do Gierdziejewskiego i Posagu 7 Panien. Początek historii zakładów Ursus, to fabryka armatury zbudowana z posagów siedmiu dziewczyn. Wiadomo, że ojcowie wykorzystali pieniądze córek, ale nie wiadomo co stało się z córkami. Wyszły za mąż? Miały udziały w fabryce? Czy ktoś je spytał inwestując posag? Dziś fabryka to ruina i potencjalnie ciekawy projekt architektoniczny. Na razie to wielki teren wynajmowany większym i mniejszym firmom.

Przecinamy Traktorzystów i wjeżdżamy na Plac Tysiąclecia. A tu klimat małego miasteczka zmieszany z atmosferą robotniczego osiedla. I na dokładkę jeszcze zadbane miasteczko ruchu drogowego.

Walerego Sławka i Poczty Gdańskiej dojeżdżamy do Nowolazurowej. W pobliżu kościoła parafii św. Rodziny istny Armagedon - ludzie brodzą po kostki w błocie i roztapiającym się śniegu. Kierowcy tkwią - również w błocie - w gigant korku, bo chcieli wjechać wprost do nawy głównej. No i ta Nowolazurowa. Zrealizowane marzenie głównego inżyniera miasta - miasto tylko dla samochodów. Gigantyczna ulica biegnąca środkiem wszystkiego, z wielkimi ekranami dźwiękochłonnymi. Ściek biegnący środkiem miasta. Jak mówi Marcin, walnęli drogę środkiem wsi, a reszta już nikogo nie obchodzi.

Nowolazurową jedziemy do Ryżowej, Chrobrego i Dźwigowej. Potem Powstańców Śląskich do Górczewskiej. Aleją Solidarności i Mostem Śląsko-Dąbrowskim na Pragę. Wciąż wieje i zacina w twarz, ale to nic, bo za chwilę jesteśmy w domu.

Facebook

$
0
0

Długość trasy: wielka niewiadoma.

Zaczynamy naszą najdłuższą wycieczkę. Nie wiadomo dokąd dojedziemy. Na pewno jest to zupełnie inna wycieczka niż dotychczasowe.

Do tej pory odbyliśmy 46 wycieczek, przejechaliśmy 2600 kilometrów; średnia długość jednej wycieczki to 56,5 kilometra. Zrobiliśmy ponad 6500 zdjęć, z czego na blogu umieściliśmy 1374.

Dzisiaj wybieramy się w jedną najbardziej z nieoczywistych wycieczek rowerowych. Będziemy odpalali stronę NWR na fejsbuku. Żeby tradycji stało się zadość, wyruszamy z Grochowa w miasto. Kręcimy się trochę po warszawskich ulicach.

Po drodze spotykamy zawodników 8. Półmaratonu Warszawskiego. Biegnie ponad 13000 zawodników; przynajmniej tak nam się wydaje patrząc na numery startowe. Jest kilka stopni poniżej zera, a niektórzy biegną w krótkich spodenkach i koszulkach z odsłoniętymi ramionami.

Wchodzimy do Wrzenia Świata by uruchomić stronę na fejsie, ogrzać się, coś zjeść. Przy stoliku obok siedzi Mariusz Szczygieł, jeden z założycieli Instytutu Reportażu (właściciela Wrzenia Świata).

Uruchamiamy komputer i zaczynamy. Nie chce to być wcale takie proste. Nie możemy połączyć się z siecią. Potem klikamy na znajomych by powiadomić o naszej stronie. Trwa to dość długo, ale udaje się. Jesteśmy na fejsie. Jaramy się spływającymi lajkami, jest nieco odświętnie.

Na stronie NWR na fejsie, oprócz linków do naszych wycieczek, będziemy umieszczać wszystko to co wykracza poza ramy bloga. I mamy nadzieję na większy kontakt z czytelnikami.

Viewing all 82 articles
Browse latest View live