Quantcast
Channel: Nieoczywiste wycieczki rowerowe po Warszawie i okolicach
Viewing all 82 articles
Browse latest View live

Wiosną w Wenecji

$
0
0

Długość trasy: 69 kilometrów.

Naszym celem są dzisiaj Falenty. Niezbyt wiadomo z jakiego powodu je wybieramy. Niemniej alibi nieoczywistości zupełnie wystarcza nam za uzasadnienie.

Na drugą stronę Wisły przedostajemy się Mostem Poniatowskiego. Potem, nadal nigdzie nie skręcając, jedziemy Alejami Jerozolimskimi. Po słonecznej pogodzie z dnia poprzedniego nie zostaje ani śladu. Nie pada i jedzie się całkiem dobrze, jednak obaj mamy rękawiczki z długimi palcami – taka to i wiosna.

Za Łopuszańską wjeżdżamy w Jutrzenki, małą uliczkę równoległą do Alej. Przejeżdżamy przez Salomeę, obecnie część Dzielnicy Włochy (podobno biorącą nazwę od właściciela gruntów, Jana zwanego Włochem). Nie wiemy skąd pochodzi urokliwa nazwa Salomea, może Włoch miał wybrankę o takim imieniu?

Wiaduktem na Rebusowej przeprawiamy się przez S2. Okolica wygląda tak, jakby spełnił się sen warszawskiego inżyniera ruchu. Miasto jest dla samochodów, dla pieszych co najwyżej kładka.

Po minięciu obwodnicy jesteśmy już w Raszynie. Słowikowskiego dojeżdżamy do Godebskiego. Patron ulicy i bohater Bitwy Warszawskiej został uhonorowany pomnikiem.

Godebskiego prowadzi nas do pierwszego dzisiaj zaskoczenia – do Raszyńskiego Rynku. Już kiedyś przeżyliśmy szok, gdy okazało się, że Raszyn nie jest tylko przelotową drogą, ale ma ładne stawy i tereny zielone. Teraz okazuje się, że nie tylko ma/miał rynek, ale też kilka zabytkowych budynków. Jak widać Raszyn ma wiele twarzy.

Żeby jednak nie było tak cudownie, zabytkowe budynki są raczej w mizernym stanie. A poza tym w centrum Raszyna króluje baner. I on do reszty szpeci okolicę.

Zachęceni reklamą Hotelu Venecia Palace zmieniamy plany i zamiast do Falent jedziemy do Michałowic. To już drugi raz z rzędu, gdy kusi nas to włoskie miasto. Mijamy Staw Puchalski i oddalamy się od Alei Krakowskiej. Tu, w nieoczywistym sąsiedztwie, występują rezerwat przyrody i wszechobecne reklamy.

Ulicą - a jakże - Centralną, jedziemy w stronę Puchał. Okolica raczej nie zwiastuje obecności weneckiego pałacu. Raczej tu brzydko. Blisko jednej z okolicznych hurtowni, spotykamy kameralny plac zabaw połączony z maryjną kapliczką. Widok z lekka surrealistyczny.

Ulica Centralna zamienia się w plac budowy. Wokół pełno wykopów, piętrzą się hałdy piachu – powstaje tu kolejny odcinek S8. A Veneci nadal nie widać. Nagle hotel wyłania się w całej okazałości.

Wjeżdżamy przez łuk triumfalny zdobiony główkami z inicjałami; spekulujemy, że to może podobizny właścicieli.

Woda w stawie lekko podśmiarduje. Efektowne jezioro nadaje klimat całości, a wielość rzeźb podkreśla nastrój miejsca.

Gondola samotnie cumuje pod namiotem, a Venecia Palace pyszni się swą dostojnością.

Cytując bajkę „Wędrówki Pyzy” można powiedzieć: „ A jeszcze nam zada elegancji, szyku, armatka – pukawka oraz pięć koników”. Oddalamy się odprowadzani wzrokiem pana ochroniarza.

Wracamy do Alei Krakowskiej, przecinamy ją i ulicą Hrabską jedziemy w stronę Falent. Instytut Technologiczno-Przyrodniczy mieści się w zabytkowym pałacu, tak na oko XIX-to wiecznym. Teren można zwiedzać i przy okazji trafić do największego w Polsce archiwum dokumentacji torfowych.

Falenty to dość dziwne miejsce. Miejscowość otoczona stawami, z ośrodkami szkoleniowymi, nowymi osiedlami i widokami rodem z mazowieckiej wsi. A wszystko to w odległości 20 kilometrów w linii prostej od centrum Warszawy.

Przez Nowe Falenty jedziemy do Janczewic i dalej do Lesznowoli. Wszędzie budują się nowe osiedla, które powstają pośrodku niczego i niepołączone z niczym.

Trafiają się takie perełki jak zakład kowalstwa artystycznego, czy wytwórnia kostki brukowej.

Gdzieś w okolicach Lesznowoli poraża nas brzydota kolejnego osiedla zbudowanego pośrodku pola.

Z Lesznowoli, drogą 721 jedziemy do Piaseczna, skręcamy w Puławską i jedziemy w stronę Warszawy. Obiecujemy sobie nie fotografować już żadnych architektonicznych atrakcji. Jednak nie dajemy rady, gdy w Piasecznie widzimy centrum handlowe Fashion House. Powala nas rozmach architektoniczny przywodzący śmiałe plany Jana Zamoyskiego.

Za Auchan w Piasecznie skręcamy w Geodetów, a potem w Wilanowską i przez Kierszek wjeżdżamy do Lasu Kabackiego. Tłum ludzi biega, chodzi, jeździ po lesie. Rekreacja pełną gębą. Ale i przyroda już się budzi i nieśmiało sygnalizuje, jak tu będzie pięknie w maju.

Wyjeżdżamy z Lasu na Stryjeńskich i Przy Bażantarni dojeżdżamy do Nowoursynowskiej. Na tym odcinku to malutka uliczka z brukiem pamiętającym czasy przedwojenne. Mijamy zakład hodowli koni i wjeżdżamy w Kokosową.

Dalej jedziemy Orszady, która na tym odcinku malowniczo biegnie po skarpie. To nam uświadamia, że Ursynów kiedyś musiał być miejscowością nadrzeczną.

Znowu lądujemy na Nowoursynowskiej, która stała się nagle kilkupasmową, przelotową ulicą. Naszą uwagę zwraca punkt rowerowy na stacji benzynowej. Zatrzymujemy się, bo stacje paliw to często nasi kawowi sprzymierzeńcy. Punkt obiecuje możliwość umycia roweru, napompowania kół i dostęp do kluczy na stacji. Z tych obietnic nie pozostaje wiele. Szlauch nie ma końcówki, kompresor ma zepsutą końcówkę, o klucze już nie pytamy.

Dolinką Służewiecką i Sikorskiego dojeżdżamy do Sobieskiego, a potem jedziemy w górę Spacerową. Jest tu elegancko wymalowany pas rowerowy.

Od pl. Unii jedziemy nową drogą dla rowerów wzdłuż Szucha. Droga zaczyna się dość dziwnie i dość nieoczekiwanie kończy; początek i koniec nie są skomunikowane z niczym.

Ujazdowskimi i Poniatowskim wracamy do domu.


Czyste Odolany

$
0
0

Długość trasy: 45 kilometrów.

Odolany zawsze nas pociągały. Nie wiadomo, czy przez połączenie industrialu z przyrodą czy może za sprawą aury przygody między torami. A przy okazji „ewidencjonujemy” kolejne fragmenty miasta.

Ruszamy w stronę Mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Na skrzyżowaniu Jagiellońskiej i Okrzei Marcin znajduje w kałuży telefon komórkowy; stara Nokia ze zdjęciem dzieci na tapecie. Aż dziw, że nie rozjechał go żaden samochód. Potem okaże się, że właściciel zgubił go poprzedniego wieczora. Dziwne, że telefon przetrwał, ale nie ma to jak dobry fiński produkt.

Za wiaduktem Trasy W-Z wjeżdżamy na Miodową kontrapasem na Kapucyńskiej i przez Plac Teatralny dojeżdżamy do Bielańskiej. Chwilę przyglądamy się ruinom banku, od którego nazwę wziął pobliski plac. Kiedyś w odbudowanej części miało mieścić się muzeum Powstania Warszawskiego. Obok ruin pobudowano wielki biurowiec, ale jest tak brzydki, że nie zamierzamy go uwieczniać.

Bielańską przecinamy Al. Solidarności i podjeżdżamy do Arsenału, powtarzając trasę więźniarki, która wiozła „Rudego” z Al. Szucha na Pawiak. Bruk ulicy Bohaterów Getta i tory tramwajowe były świadkiem akcji pod Arsenałem, gdy „Zośka” z kolegami próbował odbić przyjaciela z gestapowskiego transportu. A Bohaterów Getta nazywała się wtedy Nalewki.

Wracamy na Plac Bankowy, pod pomnik Słowackiego. Kiedyś na tym samym cokole stał inny Polak, patron nazwy placu i Czeka (dla tych co nie pamiętają co to: Всероссийская чрезвычайная комиссия по борьбе с контрреволюцией, спекуляцией и преступлениям по олжности; Wszechrosyjska Komisja Nadzwyczajna do Walki z Kontrrewolucją, Spekulacją i Nadużyciami Władzy). Obaj z Marcinem pamiętamy jak dźwig podnosił Żelaznego Feliksa i jak ten stracił głowę. Na cokole nie ma jednak wzmianki o tych wydarzeniach, jest za to informacja kto podarował granit na pomnik.

Elektoralną jedziemy w stronę Woli. Panoramę dominuje jeden z pierwszych wieżowców na Woli, znak czasów i sygnał o zmianie jaka się miała dokonać w tej robotniczej dzielnicy. Dawny wieżowiec Daewoo stoi na miejscu, gdzie kiedyś rozstawiał się cyrk na Chłodnej i to być może też jest znak czasów.

Zbieg Chłodnej i Elektoralnej został zrewitalizowany. Na pewno jest schludnie, ale czy przyjaźnie? U zbiegu z Żelazną stoi symboliczne przypomnienie kładki, którą można było przejść z terenu Małego Getta do Dużego. A dołem, jak gdyby nigdy nic, jeździł sobie tramwaj. To wszystko można obejrzeć na pokazie slajdów w projektorach przy symbolicznej kładce.

Dosłownie obok jest dom izraelskiego poety Etgara Kereta– rodzaj instalacji w postaci mikroskopijnego domu wciśniętego między dwa budynki.

Ruszamy Chłodną w stronę Towarowej. Na rogu Żelaznej przykład zachowanej przedwojennej architektury, widać też stare tory i znowu ten wieżowiec! I chyba znowu działa Chłodna 25. A czy na Czystem jest czystość?

Przedłużeniem Chłodnej jest przedwojenny odcinek Wolskiej. Niestety żaden przedwojenny budynek już tu nie stoi. Ostatni, przy Wolskiej 6 został w zeszłym roku zburzony. Teraz na Wolskiej królują parkingi.

Jedziemy Grzybowską i Przyokopową i w pobliżu Muzeum Powstania Warszawskiego trafiamy na Muzeum Nurkowania. A wieżowiec znowu jest wszędzie.

Gmach Muzeum Powstania prezentuje się godnie i dopracowany jest w każdym szczególe.

Dalej na Przyokopowej wyrosły biurowce – szkło i beton; zupełnie jak na Służewcu Przemysłowym. Na dziedzińcu jednego z nich jest skwer imienia Stefana Kuryłowicza – architekta, który wywarł duży wpływ na kanon współczesnej architektury.

Przez chwilę jedziemy Hrubieszowską i Karolkową przecinamy Prostą. Tu zachowały się resztki fabrycznej historii Woli. I tu też stare miesza się z nowym.

Kolejową, klucząc Tunelową, ze sławnym peronem nr 8 Warszawy Zachodniej, dojeżdżamy do Armatniej i Gniewkowskiej – wreszcie Odolany.

Fascynuje nas walka przyrody z przemysłem. Wszędzie tu naokoło tory, zakłady naprawcze, tony żelastwa – a trawa stara się to wszystko pożreć.

Obrazu opuszczenia dopełniają resztki przystanku autobusowego.

Gniewkowską dojeżdżamy do Potrzebnej i jesteśmy w innym świecie – Nowe Włochy są zadbane i zdecydowanie bardziej ludzkie; Staw Koziorożca prezentuje się elegancko. A za chwilę trafiamy na zabytkową aleję drzew.

Przecinamy Dźwigową i od strony Noteckiej znowu wjeżdżamy na teren kolejowy. Posuwamy się równolegle do ulicy Fortuny. Do rangi symbolu stanu kolei polskich urasta wystawa w oknie jednego z budynków.

Malowniczo wygląda niebieska spalinówka wyłaniająca się z traw. Są też cudeńka architektury kolejowej. Ale naprawdę wielkie wrażenie robi na nas panorama torów – żelastwo niemal po horyzont. I trudno jest sobie uzmysłowić, że w prostej linii to pewnie niewiele ponad 5 km od Pałacu Kultury.

W okolicy zdominowanej przez rdzę trafiają się niespodziewane kolory. Czasem to kolejna spalinówka, a kiedy indziej karmnik przy schronisku manewrowych.

Nagle nad horyzontem wyrasta betonowa budowla – wygląda jak gigantyczna rzeźba. Obok rząd wagonów do przewozu cementu tworzy kolejne dzieło sztuki. Zamarły nabierak koparki też przypomina artystyczną instalację.

Zapędzamy się asfaltową alejką o niespodziewanie dobrej nawierzchni. Ale to droga donikąd, szukamy przejścia przez płoty i krzaki, jednak nic z tego - zawracamy.

Docieramy do ulicy Fortuny, jednak na jednym z domów jest zupełnie inna nazwa. Mijamy Glinianki Sznajdera, nad którymi ludność latem się opala i wyjeżdżamy na Połczyńską.

Z Połczyńskiej skręcamy w Studzienną i dalej jedziemy Jana Kazimierza. Deweloperzy połykają okolicę. Nowe osiedla pożerają Odolany. Reklamy obiecują wspaniałe mieszkania na równie wspaniałych osiedlach.

Jana Kazimierza dojeżdżamy do Ordona. A tutaj stała wystawa bram wjazdowych.

Przez stację benzynową na Ordona docieramy do Prymasa Tysiąclecia, potem tunelem do Bitwy Warszawskiej i drogą dla rowerów na Banacha jedziemy w stronę Pola Mokotowskiego. A tu zakaz rowerowania – dzisiaj Dzień Ziemi.

Rostafińskich jedziemy do Rakowieckiej i przez Szucha do Alej Ujazdowskich. Potem na Most Poniatowskiego i do domu.

Płocki sezon festiwalowy

$
0
0

Długość trasy:144 kilometry.

Już dawno chcieliśmy pojechać do Płocka - jednak nie było okazji i pomysłu na dobrą trasę. Pomysł się znalazł, ochota wciąż była, nie było już wymówki. Dzisiaj ruszamy do prastarej stolicy Polski i Mazowsza.

Wsiadamy w pociąg na Wschodniej. Skład EZT zliftingowany i lekko zaskakujący. Pierwszy raz widzimy ruchome haki do wieszania rowerów i to nawet obciągnięte plastikiem. Nie ryzykujemy jednak wieszania rowerów. Inne zaskoczenie to straszenie podróżnych Krajowym Rejestrem Długów. A na deser informacja, aby nie foliować biletów. Zaiste podróże kształcą.

Wysiadamy na stacji Łowicz Główny. Ta część Mazowsza jest najwyraźniej we władaniu kiboli z Robotniczego Towarzystwa Sportowego Widzew Łódź. Na Mazowszu zwykle króluje CWKS Legia.

Łowicz jest trochę młodszym miastem niż Płock. Gdy wjeżdża się do miasta w oczy rzuca się Bazylika Katedralna i spory rynek. Dalej kierujemy się na Płock i przecinamy Bzurę, która jest tu małą rzeczką, a przecież przy ujściu do Wisły potrafi być szeroko rozlaną wodą.

Jedziemy drogą 584 w stronę Kiernozia. Nazwa miejscowości wywodzi się podobno od słowa słowa kiernoz, oznaczającego nietrzebionego knura czy dzika. Kiernozia rozpoczyna festiwal dziwacznych nazw miejscowości - mijamy kolejno Goleńsko, Niedźwiadę, Chąśno Drugie.

Za Osmólskiem mijamy małą farmę wiatrową. Wiatraki to jednak dość egzotyczny obrazek na Mazowszu. Obecność wiatraków oznacza, że musi tu mocno wiać; jak na razie nie doświadczamy tego.

Wjeżdżamy do Gąbina. Naszą uwagę zwraca kamienica z początków XIX wieku i stary cmentarz. Może pochowani są tu potomkowie Olendrów, kiedyś tak licznie zasiedlających Mazowsze?

Drogą 574 ruszamy w stronę Dobrzykowa. Nadleśnictwo Łąck ostrzega nas przed łosiami. Mijamy malownicze bajorka, a nadal trwa festiwal nazw miejscowości.

Docieramy do Wisły. Rzeka rozlewa się szeroko, a wały przeciwpowodziowe pokazują jak groźna potrafi być tu Wisła. W oddali, na drugim brzegu, widać zabudowania – to pewnie Płock, cel naszej podróży.

Wkoło widać pola i strumienie poobsadzane wierzbami. Domyślamy się, że może to być dziedzictwo olenderskiej myśli melioracyjnej.

Jesteśmy na przedmieściach Płocka. Jednak zakaz wjazdu nie pozwala nam wjechać na Most Solidarności, nie ma też drogi dla rowerów. Na rondzie przed mostem wypadek – jakiś samochód potrącił kogoś na skuterze. Czyżby początek kolejnego serialu?

Dobrzykowską kierujemy się w stronę Kolejowej i Mostu imienia Legionów Marszałka Józefa Piłsudskiego. Między nasypem kolejowym a Wisłą widać stary budynek przemysłowy.

Z mostu rozciąga się świetna panorama Płocka.

Na wprost Starego Miasta widać gigantyczny spichlerz; to pokazuje jak ważnym ośrodkiem handlu zbożem musiał być Płock. Z pewnym zaskoczeniem odkrywamy, że w Płocku jest ZOO. Ciekawie też wygląda deptak zawieszony nad Wisłą.

Do tej pory Płock kojarzył się nam z rafinerią i raczej przemysłowym krajobrazem. Marcin oczekiwał jakiś rurociągów o dużym przekroju, maszyn. Może to nawet gdzieś jest w Płocku, my jednak zwiedzając Stare Miasto zobaczyliśmy urokliwe, kameralne miasto.

Na jednej z ulic odkrywamy wieżę, która kiedyś chyba była częścią murów obronnych.

Rynek z ratuszem prezentują się okazale, jednak tu miasto traci nieco ze swego uroku. W klombach i ozdobach rynku brak spójności i widać architektoniczne pomieszanie. Jest też oczywiście, jak to na Mazowszu, fontanna.

Natykamy się tez na dość dziwny pomnik 13 straconych podczas wojny mieszkańców Płocka.

Siadamy na długo wyczekiwaną kawę i małe co nieco. Kawiarenek i restauracji jest całkiem sporo w pobliżu rynku. Z Płocka jedziemy w stronę Wyszogrodu, ulicą Wyszogrodzką. Zawsze nas rozczula sytuacja, gdy nazwy ulic tak wyraźnie informują o okolicy.

Zauważamy, że w Płocku sygnalizacja świetlna uzupełniona jest o informację o długości sekwencji zmiany świateł. Odkrywamy, że piesi i rowerzyści mają cztery razy mniej czasu na pokonanie skrzyżowania niż poruszający się samochodami.

Na jednym ze skrzyżowań słyszymy nagły pisk opon, odgłos hamowania i głuche stuknięcie. Jakiś szalony kierowca potrącił na pasach pieszego. Na szczęście obeszło się bez większych obrażeń. Prawie natychmiast pojawił się policjant na motocyklu i zajął się piratem.

Droga krajowa nr 62, którą przyszło nam jechać, momentami jest niemal romantyczna. Niestety zaczyna potężnie wiać i nie bardzo mamy siłę by jechać. Zatrzymujemy się przy polowej kuchni na leśnym parkingu. Odpoczywamy; nie jesteśmy jedyni.

Po jakimś czasie ruszamy dalej. Trwa w najlepsze festiwal nazw dziwnych i krotochwilnych.

Zmachani mocno wjeżdżamy do Wyszogrodu. Widok z mostu na Wiśle rekompensuje wysiłek.

Z Płocka jedziemy drogą nr 50 do Sochaczewa. Wybór trasy jednak nie jest szczęśliwy. Nie dość, że nadal wieje jak cholera, to jeszcze rozpoczyna się kolejny festiwal: tym razem TIRów. Szaleńcy w wielkich maszynach jadą jeden za drugim w tempie iście wyścigowym. Większość omija nas dużym łukiem. Niektórzy podejmują jednak ryzykowne manewry wyprzedzania i wiatr spycha nas na pobocze. Zdarza się nawet taki moment, że musimy gwałtownie uciekać na skraj drogi przed jakimś królem szos. Wreszcie docieramy do Sochaczewa i wpadamy na dworzec.

Wycieczkę zamyka nam klamra kolejowych zadziwień. W pociągu Przewozów Regionalnych obsługiwanych przez Województwo Łódzkie widzimy jeszcze jeden typ haków do wieszania rowerów, ale też coś jeszcze bardziej egzotycznego: automat do sprzedaży napojów i słodyczy. Trwając w osłupieniu dojeżdżamy do Centralnej i po kilku minutach jesteśmy w domu.

Pierwszy prom

$
0
0

Długość trasy:56 kilometrów.

Przeczytaliśmy w gazecie, że po latach ma być uruchomiona przeprawa promowa między Gassami a Karczewem. Jedziemy to sprawdzić.

Ruszamy przez Saską Kępę. Na ulicy Saskiej mijamy wymalowany niedawno pas dla rowerów. Dyskutujemy o sensowności takiego działania. Co prawda Saską będzie się teraz jeździć bezpieczniej, ale droga kończy się przed aleją Waszyngtona; tam dopiero rowerzyści mają prawo czuć się mało bezpiecznie.

Saską dojeżdżamy do Afrykańskiej i dalej do Wału Miedzeszyńskiego. Przejeżdżamy Wisłę Mostem Siekierkowskim i wzdłuż Wisły jedziemy na południe. Okolice Elektrowni na Siekierkach potrafią być urokliwe.

Minęło tylko kilka dni gdy przez Warszawę przeszła fala kulminacyjna; w kilku miejscach woda podchodzi pod sam Wał Zawadowski.

Gdy w 2011 roku jechaliśmy Wałem Zawadowskim, szczytem biegła trawiasta ścieżynka. Teraz ktoś „poprawił” nawierzchnię i zniknął urok dzikości.

U zbiegu z Glebową zjeżdżamy na ulicę Wał Zawadowski. A tu kolejna niespodzianka: konsekwentne spowalnianie ruchu. Chyba odbywały się tu jakieś wyścigi. Spowalniających garbów jest chyba kilkanaście.

Dalej jedziemy drogą dla rowerów, która w tym miejscu jest niejakim zaskoczeniem. I z radością napawamy się sielskimi widokami.

Mijamy Jeziorkę uchodzącą do Wisły; tę samą którą można spotkać w Konstancinie.

Jeszcze chwila pedałowania i jesteśmy w Gassach. W oko wpada nam pomnik, do tej pory przez nas nie zauważany.

W Gassach cicho i spokojnie. Śpiewają ptaki, Wisła szeroko rozlana płynie w stronę Warszawy. Pytani wędkarze mówią, że promu nie ma i nie będzie. Mimo zamierzeń i prasowych informacji prom nie ruszył. Pozostaje tylko Ja Wisła, która od czasu do czasu swoją krypą Basonia, zamierza prom zastępować.

Z przeprawy do Karczewa nici; wracamy do Warszawy przez Obory i Konstancin. Przy drodze napotykamy mieszkańca tych okolic.

W Konstancinie na przystanku dość egzotyczne spotkanie.

Z Konstancina jedziemy do Wilanowa. Nad Potokiem Służewieckim władze dzielnicy postawiły mostek dla zakochanych.

Wilanowską dojeżdżamy do Sobieskiego, potem Spacerową do placu Unii, Szucha, Ujazdowskimi do Mostu Poniatowskiego i dalej już do domu.

Niedzielny spacer

$
0
0

Długość trasy: 47 kilometrów.

Dzisiaj ruszamy później niż zwykle. Leniwy poranek, niespieszne tempo, nienerwowa trasa.

Jedziemy we trójkę; jest z nami Marta. Kierujemy się w stronę Wschodniego i potem do Jagiellońskiej. Droga dla rowerów na Jagiellońskiej meandruje jak górska rzeczka. A projekty skrzyżowań godne są miejskiego inżyniera ruchu.

Wzdłuż Starzyńskiego dojeżdżamy do Ronda Żaba i dalej, drogą dla rowerów, jedziemy miedzy Odrowąża i murem Cmentarza Żydowskiego.

Skręcamy w Matki Teresy z Kalkuty, dawniej Budowlaną, potem w Kondratowicza. W tej okolicy w bródnowskiej architekturze dominują blokowiska lat siedemdziesiątych; generalnie wykwintnie nie jest.

Mijamy blok Kondratowicza 41, miejsce akcji horroru „Domofon” Zygmunta Miłoszewskiego.

Wjeżdżamy na wiadukt na Rembielińskiej nad Trasą Toruńską. Toruńska z tej perspektywy wygląda jak skrzyżowanie NRDowskiej stacji kosmicznej i szklarni. Budowlańcy zaszaleli – miasto jest tutaj dla samochodów.

Budowniczowie tunelów zafundowali sobie rozrywkę – jedyny w swoim rodzaju rollercoaster. Zapraszamy na przejażdżkę.

Jedziemy ulicą Annopol w stronę Kanału Żerańskiego. Po drodze mijamy Murall, zagłębie ścianek wspinaczkowych. Bardzo fajne miejsce do wspinania dla dzieci i dorosłych.

Furtką na końcu ulicy Annopol dostajemy się nad kanał i skręcamy w stronę Modlińskiej. Po niedawnych deszczach nie jest łatwo przedostać się pod wiaduktami kolejki legionowskiej. Brodzimy z lekkim przestrachem.

Po drodze mijamy dzieła nowoczesnej sztuki industrialnej. Dobrze się prezentują w plenerze. Przypominają nam te widziane na Odolanach.

Jedziemy nad samym kanałem i trafiamy na ni to punkt skupu złomu, ni to miejsce handlu kruszywem. Jest schyłkowo, jak lubimy, i industrialnie. Klimat lekko ponury.

Odkrywamy, że za złomowiskiem jest bezpośrednie zejście nad wodę. Okazuje się, że to regularny port. Chyba kiedyś przypływały tu barki, kanał przecież ma połączenie z Wisłą.

Przy samej niemal Modlińskiej trafiamy na kolejny port. Ten jest zagospodarowany. Na brzegach siedzą wędkarze, a na wodzie trenują młodzi adepci sztuki kajakarskiej.

Przy Elektrociepłowni Żerań wjeżdżamy na drogę dla rowerów. Traktor na hałdzie węgla obok elektrowni wygląda jak dziecięca zabaweczka.

Z Modlińskiej zjeżdżamy w Dorodną i Myśliborską docieramy do Mostu Północnego (Skłodowskiej-Curie). Niemal przy samym wjeździe umieszczono stację Veturilo.

Przy zjeździe na Marymoncką ze zdziwieniem rejestrujemy, że drogi dla rowerów nie chcą się dopasować do wymalowanych oznaczeń.

Przy Agorze i Conrada docieramy do Powstańców Śląskich, a potem Maczka i Powązkowską dojeżdżamy do Ronda Babka. Dalej Słomińskiego do Mostu Gdańskiego i po przekroczeniu Wisły jesteśmy na Jagiellońskiej. Wzdłuż ZOO, tą samą drogą dla rowerów co rano, przecinamy Ratuszową, potem Al. Solidarności, wjeżdżamy w Targową i za chwilę lądujemy w domu.

Boże Ciało - Tatarskim Szlakiem

$
0
0

Długość trasy: 133 kilometry.

Podlasie zawsze nas pociągało. Byliśmy już w Siedlcach i Białymstoku. Tym razem pociągnęło nas pod samą białoruską granicę.

Jedziemy na Wschodnią by wsiąść w pociąg do Suwałk. Piotrek jest spokojny: mamy miejscówki, wykupione bilety na rowery, pociąg ma duży wagon rowerowy. Nasz spokój zostaje zachwiany już na peronie; tłum ludzi i w dodatku sporo rowerzystów.

Prawdziwy niepokój nas ogrania gdy próbujemy wsiąść do pociągu. Wagon rowerowy jest zawalony, nie ma szansy by do niego wejść. Ostatni pomost w ostatnim wagonie jest również zastawiony, wpychamy się na pierwszy blokując przejście między wagonami. Miejscówki szlag trafia, bo miejsca są w wagonie rowerowym, my stoimy przy kiblu tłumacząc się i przepraszając podróżnych.

Co chwila ktoś nas poucza, że źle stoimy. Dwa patrole SOKistów, pasażerowie próbujący dostać się do toalety, osoby próbujące wsiąść do pociągu. Piotrkowi obrywa się od taty chcącego z małym dzieckiem w wózku wsiąść do wagonu. Najpierw Piotrek słyszy, że wagon rowerowy jest na początku składu, potem, że jest bezczelnym typem, który nieuprzejmie odpowiada. Dlaczego wszystkim wydaje się, że naszą misją jest stać w przejściu obok kibla? Nikt nie pyta nas, co z naszymi miejscami. Od konduktora dowiadujemy się, że na Zachodniej wsiedli ludzie z rowerami, ale bez biletów. A kolej przecież wszystkich zabiera, nikogo nie wyprasza; taką mają dewizę.

Kilkugodzinna podróż męczy nas i irytuje. Najbardziej bojowo nastawiona jest Marta (i tym razem jedziemy we trójkę) i obiecuje, że w drodze powrotnej nie odpuści i wyegzekwuje nasze miejsca w wagonie rowerowym. Po trzech i półgodzinie wysiadamy w Sokółce. Z nami wysiada parę osób, które czekają na pociąg do Grodna. Jest cicho i spokojnie. Spływa z nas napięcie mało przyjemnej podróży.

Sokółka, dwudziestotysięczne miasteczko, ma prawa miejskie od 1609 roku. Na rynku wita nas odremontowana cerkiew pod wezwaniem św. Aleksandra Newskiego i ratusz.

Kręcimy się trochę po mieście, mijając zabytkowe kamieniczki. W pewnej chwili zastępuje nam drogę procesja Bożego Ciała. Robi na nas wrażenie młodzieżowa orkiestra dęta. Przepuszczamy procesję i ruszamy w stronę Krynek. Piotrek łapie gumę, może to jakiś znak; zmienia dętkę i teraz już naprawdę ruszamy.

Z drogi 674 skręcamy na Bohoniki, pierwszą wieś na Tatarskim Szlaku. W drodze na Bohoniki mijamy kopalnię żwiru wyrastającą pośród pól.

Dzięki nadaniom Jana III Sobieskiego, w Bohonikach i okolicznych wsiach, rozpoczęło się osadnictwo tatarskie i zbudowano meczety – widomy znak religijnej otwartości II Rzeczpospolitej.

Kierujemy się w stronę Malawicz. Spotykamy dwie panie na koniach, które sugerują, że my także poruszamy się na rumakach, tylko trochę innych. Okolica jest malownicza i kojąco na nas wpływa.

Gdzieś w okolicach Wojnowic natykamy się na głodnego kotka. Marcin poświęca swoje kanapki by podratować malucha.

Sielskość jest coraz większa i dopada nas beztroska.

Zaczyna się też, znany nam skądinąd, festiwal nazw miejscowości.

Do tej pory jechało się nam dobrze, głownie po asfaltowych drogach. W Szczęsnowicach zaczyna się obrzydliwy bruk; na pewno wyraz jeszcze przedwojennej myśli technicznej. Jazda po takiej nawierzchni to dla nas utrapienie. Obecność bruku oznacza jednak, że w czasie powstawania drogi wieś musiała być ważna i bogata. Na ledwie używanym przystanku znajdujemy ogłoszenie o pokazie maszyn rolniczych, a na oborze widzimy wielkopowierzchniowe dzieło sztuki.

Przejeżdżamy przez Babiki i Knyszewice. W Słoji przecinamy rzeczkę o tej samej nazwie i skręcamy w drogę szutrową. Jeśli przychodziło nam do głowy narzekać na bruk, to grzeszyliśmy. Teraz dopiera zaczyna się mordęga. Koła się zapadają, wszystko się pyli na biało. Po jakimś czasie widać jednak wybawienie, na horyzoncie Szudziałowo z perspektywą bardziej cywilizowanych dróg.

Wyjeżdżamy na drogę 674 prowadzącą do Krynek. Wokół, jak pisał poeta, roztacza się morze traw. Falowanie i nam się udziela, jeszcze tylko odrobina reggae i my zaczęlibyśmy się kołysać.

Mijamy Krynki i kierujemy się w stronę Kruszynian. W okolicach Trejgli mijamy obelisk bez nazwy. Potem się dowiadujemy, że postawiono go na pamiątkę żołnierzy radzieckich poległych w walkach o Krynki. Jeszcze parę kilometrów i jesteśmy w Kruszynianach.

W centrum wsi pięknie się prezentuje zielony meczet. Można go zwiedzać z przewodnikiem. Oczywiście trzeba zdjąć buty i być odpowiednio ubranym. Jednak krótkie, rowerowe spodenki nie są przeszkodą. Islam w wersji polskich Tatarów jest przyjazny dla sąsiadów, co też wielokrotnie podkreśla przewodnik. A sama społeczność jest demokratyczna, co objawia się w powszechnych wyborach muftiego – naczelnego zwierzchnika społeczności muzułmańskiej.

Po strawie duchowej pora na strawę bardziej fizyczną. Po drugiej stronie drogi, niemal na wprost meczetu, jest Tatarska Jurta; zgodnie z nazwą serwująca tatarskie jadło. Jak to u Tatarów, jadło jest pożywne i tłuste. Nomadzi rzadko mają świeże warzywa i nadmiar wody. Dominują więc potrawy mięsne, często jednogarnkowe. Marcin zamawia Pierekaczewnik, wielowarstwowe ciasto z mięsem indyczym. Marta je Katłamę, rulony makaronowe z mięsem zalewane świeżymi pomidorami i papryką. Piotrek decyduje się na Pyzę z białym serem i czosnkiem. A z głośników przygrywa tatarski pop.

Na terenie restauracji nie może zabraknąć prawdziwej tatarskiej jurty. Zaglądamy do środka i... chyba inaczej wyobrażaliśmy sobie wyposażenie takiego nomadycznego domku.

Nasyceni i lekko rozleniwieni wracamy w okolice meczetu, by odwiedzić Mizar – cmentarz muzułmański. Najstarsze nagrobki pochodzą z XVII wieku. Tradycyjne groby wyznaczone są przez dwa kamienie: większy w głowach mogiły, mniejszy w nogach. Współczesne groby przypominają katolickie, z wszechobecnym na cmentarzach lastryko. Ciekawe, że tak jak na żydowskich cmentarzach, nie przywiązuje się tu nadmiernej uwagi do dbałości o groby. Widać wszystkie wędrowne ludy podobnie traktowały swoich zmarłych i ich doczesne szczątki. Okres zaboru rosyjskiego odcisnął swoje piętno również na cmentarzu. Znajdujemy nagrobki z nazwiskami w cyrylicy.

Z Kruszynian wybieramy się do Łapicz, gdzie zamierzamy zanocować. Jedziemy drogą prowadzącą w stronę Ozieran. Najpierw jest to asfaltówka, potem gruntowa droga. Mimo, że dzień jest jednym z najdłuższych w roku, robi się ciemno.

W pewnej chwili doganiamy dzień i robi się znowu całkiem jasno. Zbliżamy się do Ozieran. Ozierany występują w wersji Wielkie i Małe. Obie wsie wyglądają trochę jak wymarłe. Prawie nie ma ludzi. Sporo gospodarstw jest niezamieszkałych. Droga do Łapicz wiedzie wzdłuż granicy polsko-białoruskiej. Na Białoruś jest rzut beretem, ale raczej nie będziemy przekraczać wschodniej granicy Unii Europejskiej. Zaczyna padać, ale Łapicze tuż, tuż. Jeszcze kilka obrotów pedałami i jesteśmy w domu Hanki, znajomej Piotrka. Jemy szybką kolację; zmęczeni i zadowoleni idziemy spać.

Hanka mieszka w zjawiskowym glinianym domu. Nie dość, że w pięknej okolicy, to na terenie gospodarstwa Hanka ma własny staw i cudne łąki. U Hanki można wynająć samodzielne mieszkanko wyposażone we wszelkie zdobycze cywilizacyjne. Jak przystało na Dom na Krańcu Świata, mieszkańcami posesji są także pies i kot, żyjące w dużej komitywie.

Po śniadaniu ruszamy w stronę Białegostoku drogą 676. Pogoda się psuje, zapowiada się na deszcz, a i wieje mocno. Słowem aura grozi nam paluszkiem. Jednak nawet w tym wydaniu Podlasie prezentuje się atrakcyjnie.

W Poczopku zatrzymujemy się na leśnym parkingu. Ale nie jest to byle jaki parking. To chyba najbardziej wypasiony leśny parking jaki wiedzieliśmy. Są eleganckie ławeczki; miejsce do ćwiczeń dla zmęczonych kierujących samochodami; eleganckie źródełko; toalety, w tym dla niepełnosprawnych; miejsce poboru prądu i wody dla autobusów lub kamperów. Istne cudo. Ten obraz zaburza nieco nieposprzątana toaleta. Ale i tak, czapki z głów. Parking jest początkiem ścieżki dydaktycznej Silvarium. Parking i ścieżkę stworzyło Nadleśnictwo Krynki.

Ruszamy dalej w stronę Supraśla. Droga wiedze raz w górę, raz w dół. Różnice poziomów są rzędu kilkudziesięciu metrów. Szczęśliwie chyba częściej jedziemy w dół.

Przy wjeździe do Supraśla zatrzymujemy się przy cmentarzu prawosławnym, założonym w 1900 roku. Cmentarna cerkiew pod wezwaniem św. Jerzego Zwycięzcy do połowy XX wieku pełniła funkcję świątyni parafialnej w Supraślu. Na cmentarzu czytamy ogłoszenie o wycince drzew i możliwości otrzymania darmowego drewna. I trzeba przyznać, że ciekawie wygląda połączenie stroju duchownego z techniką rolniczo-leśną.

Supraśl znany jest głownie z klasztoru z gotycką cerkwią pod wezwaniem Zwiastowania Najświętszej Maryi, a także z muzeum ikon. Oryginalna budowla z XVI wieku została w czasie II wojny światowej zburzona. Klasztor przeżywał burzliwe chwile, a jego historia świetnie obrazuje losy pogranicza kultur i narodów. Klasztor został ufundowany dla ojców Bazylianów; był klasztorem unickim, prawosławnym, a w czasie I wojny światowej miejscem stacjonowania wojsk niemieckich. W czasie II Rzeczpospolitej państwo polskie wydzierżawiło klasztor zakonowi Salezjanów. We wrześniu 1939 roku budynki klasztorne stały się siedzibą radzieckiego garnizonu, który ogołocił klasztor i cerkiew z czego się dało. Po wojnie odbudowano klasztor i zorganizowano w nim Technikum Mechanizacji Rolnictwa. Dziś znowu jest tu prawosławny męski klasztor.

Z Supraśla do Białegostoku mamy kilkanaście kilometrów i dość komfortową sytuację, bo w zasadzie do samego Białegostoku prowadzi porządna droga dla rowerów.

Po drodze spotykamy pasjonata motoryzacji. Zrekonstruował radziecki motocykl K-750 z 1967 roku. Maszyna prezentuje się dostojnie.

W strugach deszczu, zapowiadającego się od samego rana, wjeżdżamy do Białegostoku. Przestaje padać na chwilę, chyba głównie po to by można było zainstalować stację roweru miejskiego. Jedziemy w stronę Rynku Kościuszki, by coś zjeść i usiąść na czymś innym niż siodełko roweru.

Centrum miasta jest dość przyjazne rowerzystom i widać sporo osób przemieszczających się na rowerach.

Nam rzuca się w oczy dopracowany w szczegółach rower o wdzięcznej nazwie Monika. Rower w dużej części ręcznie malowany, zdobiony kryształkami i srebrnymi nalepkami. A na deser spotkaliśmy właścicielkę i twórcę roweru gdy ruszaliśmy na dworzec.

Nasyceni, napojeni i rozleniwieni dojeżdżamy na dworzec.

Mamy wracać tym samym pociągiem, którym poprzedniego dnia przyjechaliśmy. Marta jest bojowo nastawiona i gotowa do walki o miejsca dla nas i naszych rowerów. A tu niespodzianka. PKP zareagowało błyskawicznie i podstawiło dodatkowy rowerowy wagon, nawet nienumerowany. W regularnym wagonie ciasno, w dodatkowym luksusowo. Nasze rowery i my podróżujemy niemal komfortowo. Kilka godzin jazdy i jesteśmy na Wschodniej.

Rower nam Pomorze

$
0
0

Długość trasy: 398 kilometrów.

Nieoczywiste Wycieczki Rowerowe to także historia przekraczania granic naszych możliwości.

Zaczęliśmy ze Zmianą Organizacji Ruchu – to było nasze pierwsze 100 kilometrów jednego dnia. Potem już sami zorganizowaliśmy wyjazd do Łodzi i Białegostoku. Teraz próbujemy przekroczyć barierę 300 kilometrów. Dajemy sobie na to 24 godziny. Doba jazdy na rowerze, być może najdłuższa doba w naszym rowerowym życiu.

Ruszamy, tradycyjnie już, spod bramy Parku Obwodu Praga AK na Grochowie. Na razie jedziemy tylko we dwóch: Marcin i Piotrek. Jest dziewiąta rano, około dwudziestu stopni, lekki wiaterek, niebo zachmurzone. Dobra pogoda do jazdy. Jedziemy w okolice placu Hallera; tu dołączają Kowlak i Agnieszka, którzy jechali z nami rok temu do Białegostoku. Kolejna osoba – Marek, był z nami w Łodzi,dołącza do nas na skrzyżowaniu Białołęckiej i Płochocińskiej.

Jesteśmy wyekwipowani jak przystało na porządną wyprawę. Sakwy z zapasowymi ubraniami, prowiantem. Każde z nas stosuje trochę inną taktykę. Niektórzy mają kanapki i zapasy płynów, inni planują zapasy uzupełniać podczas podróży. Marek ma jeszcze dodatkowo zamontowany na ramie futerał na telefon i przenośny akumulator do ładowania telefonu.

Jedziemy w stronę Zalewu Zegrzyńskiego, a potem drogą 622 w stronę Nasielska. Planujemy poruszać się głównie po drogach wojewódzkich i robić przerwy co 50 kilometrów. Po pięćdziesięciu kilometrach krótszą, 15 minutową przerwę; po stu kilometrach, dłuższą, półgodzinną.

Z Nasielska ruszamy drogą numer 632, a potem drogą bez numeru prowadzącą w stronę Lubomina i Gąsocina. Generalnie poruszamy się wzdłuż linii kolejowej. Gdyby jednak kierować się drogowskazami, wybór drogi nie byłby oczywisty.

Kierujemy się w stronę Gołotczyzny i dalej Ciechanowa; trudno pomylić drogę, bo z Gołotczyzny wyjeżdżamy na ulicę o nazwie Ciechanowska. Kowlakowi jedzie się coraz trudniej; coś dzieje się z jego tylnym kołem. Po krótkich oględzinach, diagnozujemy, że to coś z piastą. W pewnej chwili nawet z górki rower nie chce się toczyć. Na szczęście Ciechanów już blisko. Zaczynamy poszukiwania serwisu rowerowego. Po konsultacji z napotkanym rowerzystą, trafiamy na Płońską. Jest tu sklep i serwis rowerowy, ale drugą część hangaru, w którym jest sklep, zajmują artykuły przemysłowe. Pan z serwisu rozkręca koło i wyrokuje, że wyrobiły się konusy w piaście. Jednak konusów brak. Są w innym sklepie. Marek wsiada na rower i udaje się na poszukiwania. Po niedługim czasie wraca z konusami. Naprawa koła, wraz z kosztem nabycia konusów, nie przekracza 20 złotych. Gdyby tyle kosztowały naprawy w Warszawie i tak szybko by się odbywały, byłoby cudownie.

Na rynku w Ciechanowie (pl. Jana Pawła II) robimy sobie postój. Wszak zgodnie z naszymi ustaleniami wypada nam tu dłuższy odpoczynek. Humory mamy dobre – awaria została usunięta. Pogoda wyraźnie się poprawiła. Do tej pory chmurne niebo wypogodziło się, świeci piękne słońce, nawet opalamy się trochę. Jest kawa z ekspresu i atmosfera robi się całkiem wakacyjna.

Z Ciechanowa ruszamy w stronę Mławy, drogą 615. Pod Konopkami trafiamy na budowę wiaduktu nad torami kolejowymi i co za tym idzie, na propozycję kilkukilometrowego objazdu. Postanawiamy pokonać teren budowy „wpław” i przez chwilę czujemy się jakbyśmy pokonywali pustynię.

Po pokonaniu torów droga znowu jest miło asfaltowa. I po niedługim czasie wjeżdżamy do Mławy. Nie zatrzymujemy się i kierujemy drogą 544 w stronę Działdowa.

Powoli architektura zaczyna się zmieniać. Coraz więcej starych murowanych domów, wokół jest jakby coraz solidniej. Zostawiamy w tyle mazowiecką małomiasteczkowość, a dostajemy się we władanie bardziej „zachodniego” stylu gospodarowania.

Przed Działdowem mija nas BMW na niemieckich numerach. Z okien wysuwają się ręce z podniesionymi kciukami i słyszymy słowa zachęty do dalszej jazdy. Bardzo to miłe, bo na ogół kierowcy trąbią na nas raczej mało przyjaźnie. W Działdowie robimy kolejny postój. I tym razem zatrzymujemy się na stacji benzynowej. To zabawne, że te samochodowe przybytki są wsparciem dla nas, rowerkowców. Na stacji spotykamy BMW, z którego machano nam po drodze. Okazuje się, że samochodem zainteresowała się policja. Jak dało się usłyszeć z rozmów policjantów i kierowcy, młoda załoga BMW porusza się samochodem na rejestracji innej niż w dowodzie rejestracyjnym. Ciekawi jesteśmy jak skończy się ta przygoda. Kończy się mandatem, zatrzymaniem dowodu rejestracyjnego i puszczeniem wolno inkryminowanego BMW. Powoli się zmierzcha. Jesteśmy mniej więcej w połowie planowanej trasy, około 150. kilometra. Mamy małe opóźnienie w stosunku do planowanego czasu wyprawy.

Ruszamy dalej drogą 542 w stronę Uzdowa. Potem odbijamy w stronę Turzy Wielkiej, by po jakimś czasie wskoczyć na drogę 538 prowadzącą w stronę Żabin. Okolice są coraz piękniejsze, ale robi się całkiem ciemno i niewiele widać. Znowu odbijamy w drogę bez numeru prowadzącą ku Jezioru Zwiniarz. Potem przez Prątnicę i Fijewo dojeżdżamy do Lubawy. Jest około północy, mniej więcej 200. kilometr podróży. Kolejny raz przystanią staje się stacja benzynowa. W zasadzie to powinniśmy chyba podziękować Orlenowi, bo to on najczęściej poi nas i żywi podczas tej wycieczki. Okazuje się, że na stacji można napić się w miarę przyzwoitej kawy, zjeść podgrzewaną bułę (nawet w wersji wegetariańskiej), uzupełnić płyny izotoniczne.

Z Lubawy ruszamy drogą 536 w stronę Iławy. Przez Iławę tylko przemykamy, trochę widząc, a trochę domyślając się obecności pięknych jezior. Za dnia pewnie podziwialibyśmy okolice i posiedzieli na którymś z pomostów, a może nawet zamoczylibyśmy zmęczone nogi w jeziorze. My jednak ruszamy w stronę Susza drogą 521. Szybko orientujemy się, że droga do Susza jest w remoncie. W zasadzie jest wyłączona z ruchu. My decydujemy się jechać nią dalej. Z jednej strony jest bardzo miło, bo jesteśmy sami na drodze, ani jednego samochodu. W ogóle nikt poza nami tą droga się nie porusza. Z drugiej strony drogę co chwila przecina hałda piachu, są całe odcinki gdzie jest zerwany asfalt. Zmuszeni jesteśmy pokonywać głębokie wykopy. I powoli robi się coraz żmudniej. Kręcenie pedałami staje się czymś na kształt mantry. Ciemności powodują, że poruszamy się prawie poza czasem.

Coraz gorzej jedzie się Kowlakowi. Na jednym z przymusowych postojów (kolejne wykopy na drodze) Kowlak proponuje, że zostanie i poleży sobie trochę. Noc wprawdzie ciepła, ale jesteśmy drużyną i nikogo nie zostawiamy.

Zbliżamy się do Susza. Droga poprawia się, pojawiają się też samochody. Zaczyna padać. I robi się coraz mniej przyjemnie. Spośród nas w najlepszej formie jest Marek. Przejechane kilometry jakby nie robiły na nim wrażenia. Wjeżdżamy do Prabut i znowu odpoczynek na stacji benzynowej. Agnieszka i Kowlak nie mają siły dalej jechać. Bardzo potrzebują snu. Jednak nie udaje nam się znaleźć w okolicy żadnej miejscówki do spania. Obsługa stacji też nic nie wie o możliwościach nocowania w Prabutach. Agnieszka i Kowlak decydują się na podróż pociągiem do Malborka i łapanie stamtąd pociągu do Warszawy. Kowlak ma na liczniku 259 kilometrów; oboje z Agnieszką poprawili swoje „życiówki”. Z żalem rozstajemy się z częścią drużyny, robimy sobie pożegnalne zdjęcie i w trzyosobowym składzie ruszamy w stronę Malborka.

Jedziemy drogą 522 przez Mikołajki Pomorskie, Górki; odbijamy w stronę Klecewa, potem przez Stary Targ i Czerwony Dwór dojeżdżamy do granic Malborka. Pada coraz mocniej, Piotrkowi i Marcinowi jazda nie sprawia już w zasadzie żadnej przyjemności. Jest buro i mało optymistycznie.

Wjazd do Malborka jest jakiś taki nijaki. Kocie łby łatane asfaltem, w tle blokasy i nic nie zapowiada obecności sławnego zamku. Dojeżdżamy w okolice warowni i głównie z obowiązku fotografujemy dumę krzyżacką.

Malbork to mniej więcej 290. kilometr naszej wyprawy. Tczew, czyli nasz cząstkowy cel i miejsce dłuższego wypoczynku, jest po drugiej stronie Wisły. Niestety, do Tczewa prowadzi droga krajowa numer 22. Kierowcy rozpędzają się na długiej prostej i w nosie mają utrudzonych rowerzystów. Gdzieś przed samą Wisłą na liczniku Marcina pojawia się liczba 300 kilometrów. Cel naszej wycieczki, przejechanie trzysetki w ciągu doby, został osiągnięty. Marcin od tego momentu traci motywację do dalszej jazdy i - jak mówi - jedzie na autopilocie. Marek jest nadal niezmordowany, Piotrek jedzie już tylko siłą woli.

Z mostu na Wiśle otwiera się ładna panorama na Tczew, z zabytkowym kratownicowym mostem. Jeszcze kilka kilometrów i będziemy mogli się umyć, położyć i rozprostować kości.

Jedziemy do Szpęgawy, kociewskiej wsi pod Tczewem; tam mamy zarezerwowane lokum na odpoczynek. Jeszcze tylko przejazd przez centrum miasta i docieramy do naszego schronienia. Myjemy się i kładziemy na kilka godzin. Wreszcie dłuższa przerwa w jeżdżeniu rowerem. Na razie nie do końca dociera do nas, że osiągnęliśmy cel, jeszcze nie za bardzo potrafimy się cieszyć. Każdy z nas ma na liczniku ponad 320 kilometrów – tyle udało się nam przejechać w ciągu 24 godzin.

Po kilku godzinach snu wybieramy się do Tczewa na obiad. Dołącza do nas Marta, która przyjechała pociągiem z Warszawy. Po obiedzie trochę kręcimy się po mieście i we czwórkę jedziemy do Gdańska. Pada stale, wszystko wokół zachlapane.

Omijamy większe drogi, jedziemy wzdłuż Wisły by potem odbić na Koźliny i Suchy Dąb; potem jedziemy przez Wróblewo. Obok płynie rzeczka, która okazuje się być Motławą - tą samą nad którą tłumy turystów spacerują w Gdańsku. Marek łapie gumę; szybka naprawa i dalej w drogę.

Poruszamy się drogą 226, przecinamy Gdańską siódemkę, i od strony Przejazdowa, drogą 501, wjeżdżamy do Gdańska. Tu mamy zarezerwowany nocleg w Hostelu Happy Seven. Zostawiamy rowery i idziemy coś zjeść. Jednak jesteśmy tak zmęczeni, że kolacja jest krótka i kładziemy się spać. Śpimy do dziewiątej następnego dnia. Wreszcie pupy odpoczywają, kości się prostują, zaczyna być miło.

Hostel Happy Seven wybraliśmy ze względu na położenie blisko centrum i ofertę przechowywania rowerów. Najpierw miła pani w recepcji nie potrafiła odnaleźć rezerwacji, gdy to się udało, okazało się, że rowery można przechować upchnięte na półpiętrze. Ponieważ nie byliśmy jedynymi rowerzystami, rower Marka nocował z nami w pokoju. Jak na warunki hostelowe było całkiem przyzwoicie, choć drogo. W cenie pościel, ręcznik, wi-fi, podłe śniadanie. W każdym pokoju zamykane na klucz szafki dla każdego mieszkańca. My nocowaliśmy z miłym obcokrajowcem, który wybył na noc, a po balandze położył się spać o szóstej rano. Był trochę wkurzony, gdy zaczęliśmy się zbierać do wstawania, gdy on spał zaledwie trzy godziny. Hostel położony jest na małej uliczce, w urokliwej kamieniczce.

Kręcimy się trochę w okolicach Długiego Targu. Jest niedziela, mnóstwo turystów, z rowerami trudno się przecisnąć. Przejeżdżamy obok Bazyliki Mariackiej, Marcina fascynuje wielki żuraw nad Motławą.

Uliczki wokół Długiego Targu dają obraz, jak Gdańsk wyglądał kilkaset lat temu. Ta część miasta nazywa się Główne Miasto i pewnie historycznie stąd właśnie rozrastał się Gdańsk.

Gdańsk jest uznawany za najbardziej rowerowe miasto w Polsce. Nawet w zabytkowym centrum widać dbałość o rowerową infrastrukturę i myślenie o ułatwieniach w ruchu rowerowym.

Mijamy stocznię i kierujemy się w stronę morza, jadąc wzdłuż drogi 468. Praktycznie cały czas jedziemy drogą dla rowerów. Wspaniała jest ta ciągłość w trasach rowerowych. Daje to płynność jazdy, bezpieczeństwo. Czujemy, że władze miasta myślą o rowerzystach. Po drodze mijamy stację rowerową Tarczyn. Rozdają za darmo soki i (również za darmo) robią prosty przegląd roweru.

Na wysokości Brzeźna dojeżdżamy nad samo morze. Tu też widać dbałość i infrastrukturę. Zadziwia nas rowerowe rondo; nigdy takiego nie widzieliśmy na żywo. Są zadaszone stojaki rowerowe. Całe mnóstwo rowerów do wypożyczenia. Jednoosobowe, dwu, cztero. Można też wypożyczyć rower z przyczepką.

Wzdłuż wybrzeża jedziemy w stronę Sopotu. Droga jest elegancka, asfaltowa, zachęcająca tłumy rowerzystów do przemieszczania się. Im bliżej Sopotu tym gorsza droga. Nawierzchnia słabsza, znika infrastruktura, oznakowań coraz mniej. Jest za to sławne w całej Polsce ograniczenie prędkości rowerów do 10 kilometrów na godzinę. Aż wreszcie droga niespodziewanie kończy się na plaży. A my po schodach wpychamy rowery na klif, na szczęście obok stopni są rynny.

Znowu zjeżdżamy nad morze na wysokości Parku Północnego i po chwili jesteśmy na granicy Gdyni. Pojawiają się, charakterystyczne dla architektury gdyńskiej, zaokrąglone domy. Mijamy też salon Electry – producenta stylowych rowerów: od miejskich amsterdamów, poprzez szosowe rowery, aż po cruisery.

Przejeżdżamy przez Wzgórze Świętego Maksymiliana, z pięknymi widokami na morze i znowu jesteśmy na plaży, w okolicy skweru Kościuszki. Moczymy nogi, woda zaskakująco ciepła. Machamy morzu na pożegnanie i jedziemy na dworzec.

Do Warszawy wracamy pociągiem Kolei Mazowieckich. Wypasiony piętrowy pociąg, z dwoma wagonami do przewozu rowerów, z mobilnym i stacjonarnym barem. I w dodatku tanio. To wszystko powoduje, że chętnych do podróżowania jest dużo. W pociągu poznajemy pana Krzysztofa z żoną. Tak na oko sześćdziesięcioletni podróżują z rowerami po Polsce. Tym razem jadą pociągiem do Warszawy, a stamtąd do Kazimierza Dolnego. Mają ze sobą namiot, sprzęt biwakowy, są przygotowani na wszelkie okazje. Po kilku godzinach - około północy - jesteśmy w Warszawie. Teraz dociera do nas, że pierwszy raz w życiu przejechaliśmy ponad 300 kilometrów na raz.

Mazowiecki skwar

$
0
0

Długość trasy: 98 kilometrów.

Pierwsza po wyjeździe do Gdańska, lokalna wycieczka. Do lasu, na pagórki i równiny mazowieckiej dziedziny.

Zaczyna się nie najlepiej. Jeszcze na Podskarbińskiej widzimy starszą panią odzianą tylko z przodu. Przyciska do siebie ubranie i drepcze w stronę Grochowskiej. Na ulicy tylko my i ta półnaga kobieta. Nierealny to widok i jednocześnie wstrząsający.

Oszołomieni nieco ruszamy Szaserów i Makowską w stronę stacji Gocławek, a potem jedziemy wzdłuż linii kolejowej na Otwock. Na wysokości Lucerny wjeżdżamy w Mrówczą i jej przedłużeniem, Mozaikową, wjeżdżamy do Falenicy. Trasę znamy i byliśmy tu już w zasadzie o każdej porze roku. Włókienniczą i 3 Maja mijamy Józefów i dojeżdżamy do Otwocka. Po drodze mijamy tabuny pijanej młodzieży, chyba jeszcze wczorajszej.

Zrobiliśmy 20 kilometrów i ani jednego zdjęcia. Rozmawiamy, że zwyczajowo może by zdjąć jakiś Świdermajer. I trafiają się dwa, ale jakieś mało reprezentacyjne. Sterane i latami zmęczone.

Piłsudskiego, Kołłątaja, Karczewską i Andriollego przemykamy przez Otwock i lądujemy przy miejskim cmentarzu. A tu kwiaty i sielskość i na drodze słonko się ścieli, romantycznie tak i spokojnie.

Narutowicza dojeżdżamy do torów i Armii Krajowej jedziemy w kierunku Starej Wsi. Mijamy teren Mazowieckiego Parku Krajobrazowego ze znanym nam już Czesławem Łaszkiem.

W Starej Wsi skręcamy na Celestynów i mijamy dom, w którym dnia poprzedniego chyba było wesele. Z podwórka nie dobiegają jednak żadne dźwięki.

Ulicą Dąbrowicką kierujemy się w stronę Dąbrówki, a potem Prostą w stronę Celestynowa. Ze schroniska słychać poszczekiwania i czuć woń zamkniętych w klatkach zwierząt. Po rześkim poranku nie ma już śladu. Temperatura stale rośnie i na pewno daje się zwierzakom we znaki.

Mijamy rezerwat przyrody Celestyński Grąd. Zatrzymujemy się i czytamy tablicę, zaciekawieni co to jest ten „grąd”… i nie dowiadujemy się. Wikipedia podaje, że „grąd to wielogatunkowy i wielowarstwowy las liściasty zazwyczaj z przewagą grabów i dębów oraz z udziałem różnych innych gatunków.”

Planujemy dojechać do Kołbieli, czyli najbardziej uczęszczanego skrzyżowania w tej okolicy, znanego z gigantycznych korków i wypadków. Tu krzyżują się dwie drogi krajowe: 17 prowadzącą w stronę Lublina i 50 przecinająca Mazowsze od Grójca do Łochowa. Mijamy tereny nadleśnictwa Celestynów. Byliśmy tu już kiedyś, ale w znacznie mniej sprzyjających warunkach pogodowych. Teraz okolica wygląda dużo przyjemniej. Trafiamy na akcenty związane z Armią Krajową; niezależnie od naszych chęci, temat Powstania Warszawskiego pojawia się niemal samoistnie.

Mijamy po drodze Starą Wieś Drugą, pierwsza gdzieś nam umknęła. Za to okoliczności przyrody eskalują swoje piękno, choć nieco przyprószone cywilizacją.

Przecinamy Kołbiel (zero korków - dziwne) i kierujemy się do Sufczyna. Trafiamy na kolejny dzisiaj przykład architektury świdermajerowskiej. O bliskości Świdra informuje reklama spływów kajakowych. Po chwili jesteśmy w Gadce. W remizie strażackiej, zamiast sali weselnej, jest sklep spożywczy.

Uzupełniamy płyny, upał wciąż rośnie, i jesteśmy świadkami lokalnych pogawędek. Kupujący to panowie, głównie klnący i zawiani. Trafiamy na chwilę szczerości pani sklepikarki, która wyraźnie komunikuje, że ma dość uciążliwych klientów.

Mijamy Sufczyn, nic nas tam nie zatrzymało.

Po chwili zatrzymuje nas drewniana kaplica stojąca w lesie pośród drzew.

Wokół poustawiane są drewniane ławeczki. Nastrój na poły turystyczny, na poły sanatoryjny. Wokół kaplicy zbiera się coraz więcej pań. Za chwilę panie wynoszą przez świątynkę stół, obrus, kwiaty i urządzają regularny ołtarz. W kaplicy w Radachówku msza jest raz w tygodniu, w niedzielę o 11:00. Odprawia ją kapłan przyjeżdżający z parafii w Kołbieli. A przed mszą panie zbierają się na odmawianie różańca.

Kaplica jest swoistym centrum, można się tu zapoznać z aktualnymi ogłoszeniami.

Dalej jedziemy przez Majdan, Dłużew i Starogród. Przy cmentarzu w Starogrodzie stoi krzyż z inskrypcją, jakiej wcześniej nie spotkaliśmy; napis bardziej o protestanckim niż katolickim charakterze.

Zmierzamy w stronę Siennicy. Za Starogrodem poruszamy się szutrówką, która pięknie meandruje pośród lasów. Jak to na Mazowszu bywa, trafia się nam festiwal nazw. Budy Wielkoleskie przemawiają do wyobraźni, ale najbardziej smakowicie brzmi Drożdżówka.

Mijamy Siennicę. Skwar robi się nie do wytrzymania. I już Mińsk; szukamy jakiegoś schronienia przed słońcem. Między Nadrzeczną i Warszawską znajdujemy plac, co prawda nieznośnie wybetonowany, ale za to z rozstawionymi kurtynami wodnymi. Korzystamy z „deszczu”, nasze rumaki także. Przez moment jest cudownie. Ale w 30°C bardzo szybko wysychamy.

Na długo oczekiwaną kawę i ciacho wpadamy do cukierni Ekler – całkiem miłe miejsce. Po drodze na dworzec, Marcin nie może odmówić sobie zdjęcia z Janem Himilsbachem. Od kilku lat w Mińsku, rodzinnym mieście aktora i pisarza, odbywa się festiwal jego imienia.

Pod budynkiem Starostwa stoi tablica upamiętniająca „Feliksa Rawskiego – mistrza jazdy cyklowej Królestwa Polskiego”. Wyjaśnia się za chwilę, że tam gdzie dziś jest budynek Starostwa był kiedyś tor kolarski, a mistrz Feliks propagował rowerstwo na tych ziemiach.

Po chwili dojeżdżamy do dworca. I po czterdziestu minutach jazdy jesteśmy na Wschodniej.


Łomianki z pętelką

$
0
0

Długość trasy: 87 kilometów.

Dzisiejszy pomysł na trasę podrzuca Marcin. Jak mówi trasa baaaardzo orientacyjna.

W czasie jazdy okazuje się, że orientacyjność trasy polega na jeździe w kierunku północnym i gdzieś w okolice Kampinosu. Z tym, że Marcin trasę jasno widzi do Łomianek, a potem się zobaczy.

Ruszamy zatem w stronę Mostu Gdańskiego, podziwiając przy okazji nowy łącznik umożliwiający jazdę tam, gdzie wcześniej był przejazd przez trawnik.

Z mostu zjeżdżamy na rowerostradę (rowerową trasę szybkiego ruchu) i jedziemy w stronę Centrum Olimpijskiego. Po drodze mijamy Roberta Kubicę, który zatrudnił się przy pilnowaniu stacji paliw. Rowerostrada ma piękną asfaltową nawierzchnię. Po remoncie nabrzeży Wisły trasa stanie się częścią drogi dla rowerów łączącą dzielnice północne z południowymi.

Zbliżamy się do Mostu Grota. Wieść gminna niesie, że wreszcie na moście będą drogi dla rowerów. Elementy budowanych konstrukcji wydają się to potwierdzać. Piotrek trzy razy w życiu zaryzykował jazdę przez Grota – dwa razy był bliski rozjechania przez szarżujące samochody.

Jadąc nadal wzdłuż Wisły osiągamy Most Północny oficjalnie zwany Mostem Marii Skłodowskiej-Curie. Omijamy łukiem budowę najdłuższej w Polsce podrzecznej rury i po chwili odbijamy w Papirusów, w stronę Parku Młocińskiego. Przejeżdżamy przez park, o tej porze pustawy, z kilkoma dzielnymi joggerami – i już Buraków.

Warszawską docieramy do centrum Łomianek. Zastanawiamy się czy nie wziąć udziału w rajdzie rowerowym, jednak okazuje się, że rajd jechał wczoraj. Przez chwilę podziwiamy bohaterów minionej dobranocki i jedziemy dalej.

Przy końcu Warszawskiej zatrzymują nas posągi z Wyspy Wielkanocnej.

W Łomiankach nie ma zbyt wielu zachęt dla rowerzystów. Droga dla rowerów potrafi kończyć się krawężnikiem, a i wybór kierunków jest ograniczony.

Piotrek testuje nową torebkę na telefon. Ma ułatwiać nawigację w czasie jazdy, chronić telefon przed deszczem; ma także miejsce na zewnętrzny akumulator doładowujący telefon. Na razie wiadomo, że przy ostrym słońcu ekranu nie widać; może wieczorem torebka będzie się przydawała bardziej.

Warszawska wyprowadza nas na Kolejową, czyli drogę nr 7, znaną wszystkim zmotoryzowanym wielbicielom wakacji nad polskim morzem. Zwykle nie jeździmy obok tak ruchliwych tras, tym razem ryzykujemy. Nie my jedni, choć to raczej przedstawicielka lokalesów.

Zachwyca nas Stylowe Wnętrze. Jeśli tak wygląda otoczenie, to w jakim stylu jest wnętrze?

Twardo jedziemy wzdłuż siódemki, raz po lewej stronie, raz po prawej. Za Czosnowem skręcamy w stronę Dębiny i generalnie Kampinosu.

Potem dojeżdżamy do drogi 579 i do Czeczotek. I tu lokalna ludność używa rowerów.

Tradycyjnie zaczyna się też festiwal nazw.

Przejeżdżamy przez Janów-Mikołajówkę i Dobrzyń i kierujemy się z powrotem w stronę Łomianek. Dla odmiany w tych okolicach ludność porusza się za pomocą letniej wersji nart biegowych. Przecinamy siódemkę i jesteśmy w Cząstkowie Polskim.

Gdzieś w okolicach Dziekanowa Polskiego odnajdujemy niezwykle oryginalny obiekt gastronomiczny. To protoplasta tak teraz popularnych food truck’ów.

Do Łomianek wjeżdżamy Rolniczą, potem znowu jedziemy przez Park Młociński i jadąc w górę Wisły znowu jesteśmy przy Moście Gdańskim. Chwila jazdy Jagiellońską, Grochowską i jesteśmy na Grochowie.

Ranczo Jeruzal

$
0
0

Długość trasy: 89 kilometrów.

Marcinowi zamarzył się taki oto obrazek: ryneczek w Wilkowyjach w promieniach zachodzącego słońca.

Pierwszy raz w historii Nieoczywistych Wycieczek Rowerowych umawiamy się po pracy. Marcin jedzie z Bielan, Piotrek z Mokotowa. Spotykamy się na Wale Miedzeszyńskim na wysokości Fieldorfa. Niebo bez jednej chmurki, słoneczko świeci pogodnie, jest ciepło. Z Wału Miedzeszyńskiego skręcamy w Kadetów. Na mapie Google regularna ulica zamienia się w utwardzoną drogę. I rzeczywiście w pewnej chwili droga kończy się zaporą z betonowych płyt, ale zaraz potem widać nowiutką nawierzchnię ze świeżutkim asfaltem. Piotrek pamięta te okolice jako bezkresne łąki. Teraz buduje się tu sporo, rosną zamknięte osiedla. Wyrósł też kościół w przewidywaniu rzesz przyszłych wiernych.

Lucerny podążamy w kierunku Mrówczej, a potem przez tory i przez chwilę jedziemy Żegańską. Zatrzymuje nas widok gwiazdy Dawida wykonanej z lampek choinkowych. Dość dziwne zderzenie kompletnie różnych tradycji. Tym dziwniejsze, że ma miejsce na budynku świetlicy Dzielnicy Wawer.

Skręcamy w Hafciarską, która płynnie przechodzi w Zorzy. Widać jak miasto się wycofuje. Najpierw jedziemy szeroką ulicą, potem jej miejsce zajmuje droga z kostki biegnąca między jednorodzinnymi domami. Wreszcie znajdujemy się w lesie, a o tym, że to ulica przypominają tabliczki wiszące nad piaszczystą ścieżką.

Przez Starą Miłosną i Wesołą jedziemy Gościńcem. Ruch niewielki mimo czwartkowego popołudnia. Z Gościńca wjeżdżamy na drogę międzynarodową E30 do Terespola. Tu jest dziki tłum samochodów. Mimo to rezygnujemy z drogi biegnącej wzdłuż arterii – jest z kostki i nie wiadomo czy to chodnik czy droga dla rowerów. Wybieramy szosę. Na szczęście jest tu dość szerokie pobocze. Na drodze tworzą się korki i często poruszamy się szybciej niż samochody. Nic nas nie zachęca do rozglądania się na boki; głowa w dół i jak szybko się da ruszamy w stronę Mińska Mazowieckiego.

Na wysokości miejscowości Dębe Wielkie daje się zjechać na lokalną drogę, równoległą do E30. Jest spokojniej i mniej nerwowo. Powoli się zmierzcha, słońce barwi świat na miedziany kolor.

Jedziemy dalej w kierunku Mińska. Niedaleko skrzyżowania z drogą numer 50, Piotrek łapie gumę. Wpadamy na pobliską stację benzynową. Wymiana dętki chwilę trwa, na szczęście działa kompresor i Piotrkowi jest oszczędzone machanie pompką. Przy tych czynnościach zastaje nas noc. Słońce zaszło i dość szybko się ochładza. Zastanawiamy się co robić. Decydujemy, że w Mińsku podejmiemy decyzję. W Mińsku, na skrzyżowaniu Warszawskiej i Siennickiej decydujemy żeby jechać dalej. Kierunek Jeruzal vel Wilkowyje.

Jedziemy drogą 802 w stronę Pogorzeli. Ciemno choć oko wykol. Co prawda niebo jest pięknie rozgwieżdżone, ale księżyca nie ma ani kawałeczka. W Pogorzeli Marcin robi zdjęcie jedynego jasnego punktu – stacji benzynowej. Jednak nie możemy narzekać. Co prawda jest ciemno, ale wszystkie mijane wsie są oświetlone i w terenie zabudowanym jedzie się dość łatwo.

Za Siennicą skręcamy w stronę Kuflewa. Droga wije się pośród lasów. O ile wcześniej było ciemno, to teraz jest bardzo ciemno. Jest ciemno i pięknie. Niebo z milionami gwiazd. Wyraźnie widać Wielki Wóz, Gwiazdę Polarną, Drogę Mleczną. Marcin robi zdjęcia nieba; musicie nam uwierzyć na słowo jak wiele gwiazd mamy nad głowami.

Za Hutą Kuflewską skręcamy w stronę Stawek. Zastanawiamy się (Piotrek bardziej) czy trochę nas nie powaliło by po nocy zwiedzać Jeruzal. Już dawno zniknęła perspektywa romantycznego wieczoru na rynku. Czy w Jeruzalu da się coś po ciemku zobaczyć?

Z drogi do Stawek skręcamy w stronę Jeruzala. Już tylko cztery kilometry do celu.

Na ciemnej drodze miga nam jakaś tabliczka. Zaprasza nas na przejażdżkę szlakiem serialu Ranczo. Skręcamy.

Jedziemy niezbyt dobrze oświetloną drogą. Potem, za kolejną tabliczką, skręcamy w niemal leśną drogę. Coś z daleka majaczy i świeci. Tak, to nasza ziemia obiecana – rynek w Jeruzalu.

Podjeżdżamy bliżej, jest i słynny sklep, choć ławeczka chyba inna niż w serialu. Spóźniliśmy się kilka minut - jest po dziewiątej i sklep już nie działa. Nie wzniesiemy w domu toastu słynnym Mamrotem z Wilkowyj.

Okazuje się, że jest cały szlak rowerowy po plenerach filmu.

Robimy rundkę po rynku i zbieramy się z powrotem.

Zawracamy i przez Podskwarne jedziemy do Cegłowa. W Cegłowie cicho i spokojnie. Szukamy stacji by kupić bilety, a znajdujemy pub, w którym okoliczna ludność ogląda jak nasi siatkarze walczą z drużyną Rosji: Polskaa, biało-czerwoni, Polskaa… Niestety dla Piotrka musimy iść na peron, bo następny pociąg do Warszawy będzie o 4:30 dnia następnego.

Wsiadamy w pociąg; mała godzinka i jesteśmy na Wschodniej.

Krajobraz po bitwie

$
0
0

Długość trasy: 64 kilometry.

Truizmem jest mówić, że Warszawa się zmienia. Jednak nie jest banalne, jak spowodować, by przy tych zmianach miasto nie traciło swoich zasobów i swojego ducha.

Zmroziła nas i zirytowała informacja, że willa Granzowa została zburzona. Jedziemy zrobić wizję lokalną. Ruszamy w stronę stacji Olszynka Grochowska. Piotrek przy okazji odkrywa drogę dla rowerów na Chrzanowskiego. Niezbyt tu potrzebną, bo ruch mały, ale to miłe widzieć, że standardem staje się budowanie rowerowej infrastruktury przy okazji remontów ulic. Omijamy szpital wojskowy na Szaserów i z Makowskiej skręcamy w Chłopickiego.

Przebijamy się przez teren kolejowy Olszynki Grochowskiej i zmierzamy w stronę Chełmżyńskiej. To, że w okolicy jest więzienie dla kobiet, było dla nas zawsze jasne. Ale obecność aresztu śledczego jakoś nam umykała. Mija nas kilka samochodów wypełnionych facetami – nie wiemy czy jadą do pracy, czy odebrać kolegę. I fascynuje nas położenie hostelu Relaks – czy w nazwie kryje się nutka ironii, czy odniesienia do pobliskiego rezerwatu Olszynka Grochowska – nie wiemy. Jak można przeczytać na stronie hosteluHostel Relax posiada charakter pracowniczy… Posiada dogodne położenie w dzielnicy Praga Południe - Olszynka Grochowska, co gwarantuje dobry dojazd i spokojny wypoczynek.

Chełmżyńską dojeżdżamy do skrzyżowania ze Strażacką, gdzie willa Granzowa być powinna i z daleka widzimy, że zniknęły nawet jej resztki – wieje pustką. Smętne kupki cegieł wypełniają plac kiedyś mocno zabudowany. Gdy widzieliśmy willę ostatnim razem już była ruiną; teraz jest tylko pustka po ruinie. A to wszystko pod nadzorem konserwatora zabytków. A willa była zbudowana z pięknie szkliwionych cegieł. Jakieś wyobrażenie o zdobieniach daje wykończenie pobliskiej kapliczki.

Chełmżyńską jedziemy w stronę Marsa. Tu, przy okazji rozbudowy wiaduktu, zrobiono drogę dla rowerów. Piotrek pamięta Marsa nie tylko bez wiaduktu, ale także jako jednopasmową ulicę. Przejeżdżamy Płowiecką i jesteśmy na Trasie Łazienkowskiej. Tu gdzie teraz naćkane jest wszystko (komis samochodowy, McDonald''s, market budowlany) kiedyś były łąki aż do Zerzenia; i gdzieś tu było też Przemysłowe Centrum Optyki.

Z Ostrobramskiej odbijamy w Komorską i dojeżdżamy na tyły Bazaru Szembeka. Tu też zaszły ogromne zmiany. Kultowy bazar skurczył się i jest zabudowywany przez kolejną galerię handlową. Co prawda na tyłach Zamienieckiej, od strony Komorskiej, pozostanie część bazarowa, ale od frontu straszyć będzie wielopiętrowe koromysło.

Mlądzką i Łukiską jedziemy znowu w stronę Ostrobramskiej. Przecinamy ją na wysokości Grenadierów i jedziemy w stronę Jeziorka Gocławskiego.

A Jezioro Gocławskie deweloper zabudowuje, by mieszkańcy stolicy mieli gdzie mieszkać. Zawsze były tu chaszcze, ale też miejsce zabaw w podchody i miejsce wędkowania. Wędkarze są tu i teraz, ale ogrodzenie jeziora nie rokuje dobrze. Dom Development buduje tu osiedle. I dostał pozwolenie na budowę, bo nagle okazało się, że jezioro to wody stojące, chociaż każdy mieszkaniec Grochowa wie, że Kanał Gocławski wpływający do jeziora ma połączenie z Kanałem Nowej Ulgi, a ten z kolei z Wisłą.

Opuszczając okolice jeziora jedziemy wzdłuż Kanału Wystawowego pod jezdnią Alei Stanów Zjednoczonych. Mało osób wie, że pod tą ruchliwą jezdnią jest przejście i kwitnie ożywione przyrodnicze życie.

Znad Kanału skręcamy w Zwycięzców, a potem w Meksykańską. Tu, na rogu z Paryską, był kiedyś Plac Przymierza, a na nim Kino Sawa. Z placu pozostała tylko biblioteka i wierzba, resztę zabudował kolejny deweloper. Plac fizycznie zniknął, ale nazwa pozostała na mapie.

Francuską dojeżdżamy do Ronda Waszyngtona, a potem obok Stadionu Narodowego skręcamy w Sokolą. Do Sokolej da się dojechać pod wiaduktem linii kolejowej. Po pracach związanych z budową metra Sokola także zyskała drogę dla rowerów, choć w paru miejscach poprzerywaną.

Także skrzyżowanie mostu Świętokrzyskiego z Wybrzeżem Szczecińskim zyskało - przejścia dla pieszych i przejazdy rowerowe są teraz na wszystkich czterech ramionach.

Mijamy Most Świętokrzyski i Zajęczą oraz Dynasami jedziemy w górę. Dynasy, jak wiadomo, to teren przedwojennego toru kolarskiego. Nie tylko toru sprzed wojny nie ma; tak zwane Nowe Dynasy przy stadionie na Orle też za chwilę rozsypią się do cna. Przy Dynasach stoi wciąż rzadko spotykany w Warszawie znak, dopuszczający ruch rowerowy przy zakazie ruchu wszelkich pojazdów. Jeszcze krótka wspinaczka Oboźną i za chwilę jesteśmy na Kopernika przy Szczyglej.

Tu też kiedyś było kino, nazywało się Skarpa. Teraz stoi tu apartamentowiec. A przy Okólniku, między ulicami Krywulta i Szczyglą, kolejna kinowa strata. Była tu kiedyś sala kinowo-odczytowa Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Piotrek chodził tu z klasą na obowiązkowe projekcje w ramach tygodnia filmu radzieckiego. W miejscu salki stoi kolejny nowoczesny budynek, o nazwie bodaj Foksal City. Oglądamy dzisiaj już trzeci ślad kina, które poległo w walce z deweloperami.

Wracamy do skrzyżowania Tamki i Kopernika. Wzdłuż Tamki wytyczono pasy dla rowerów, którymi w godzinach szczytu mija się z łatwością samochody, jadąc tak w górę jak i w dół ulicy. A w stronę Woli prowadzi całkiem nowa Świętokrzyska wyposażona w rowerową infrastrukturę.

Przy skrzyżowaniu z Czackiego widzimy rozwiązanie dedykowane wyłącznie rowerzystom, a nie kierowcom. Dzięki swego rodzaju śluzie można rowerem skręcić w Świętokrzyską z Czackiego i na odwrót. Super sprawa.

Na Świętokrzyskiej po remoncie jest miejsce dla pieszych i dla rowerzystów. Niestety spaprany został każdy poprzeczny przejazd przez ulicę. Zamiast łagodnego zjazdu są podwójne krawężniki wytyczające rynsztoki, Nie tylko nam nie podoba się to rozwiązanie. Wiadomo już, że pójdzie do poprawki.

Dojeżdżamy do Placu Powstańców Warszawy. Tu, po lewej stronie droga dla rowerów kończy się nagle. A sam plac, złośliwie zwany Kingsajzem, po remoncie stał się betonową pustynią.

Przed Marszałkowską niespodzianka: droga dla rowerów wjeżdża niemal w środek wejścia do metra. Nie będzie tu zbyt bezpiecznie gdy druga linia metra zacznie działać. Za chwilę zniknie też Sezam, ale ma wrócić, więc może strata nie będzie zbyt wielka.

Jedziemy w stronę ronda ONZ. Tu zaczyna się zagęszczać, a za Emilii Plater zaczyna się dla pieszych slalom. W godzinach szczytu będzie te na pewno ciasno.

Przejazd przez rondo jest miły, szczególnie jeśli przypomnieć sobie jak było tu trudno zanim wytyczono drogi dla rowerów.

Odcinek Prostej do Ronda Daszyńskiego też pięknie jest wyremontowany, choć po lewej stronie jest sławna droga dla rowerów kończąca się gwałtownie na budynku.

W centrum miasta powstał prawdziwy trakt rowerowy. Z okolic Pragi, Sokolą, przez Most Świętokrzyski, Tamkę, Świętokrzyską, aż do ulicy Bema na Woli wiedzie wygodna droga dla użytkowników rowerów; to bardzo znaczna zmiana i mamy nadzieję, że tego rodzaju przejazdów przez Warszawę będzie przybywać.

Z Prostej skręcamy w Karolkową i stary odcinek Wolskiej. Przy Wolskiej 6 (a w zasadzie przy miejscu gdzie był ten numer) nadal jest pusty plac – pozostałość po jednej z niewielu w okolicy przedwojennych kamienic. A po drugiej stronie Towarowej dawny budynek Daewoo wskazuje miejsce na Chłodnej, gdzie zwykle stawiał swój namiot cyrk.

Towarową i Koszykową jedziemy w stronę MDMu, a potem Waryńskiego jedziemy w stronę Placu Unii Lubelskiej. Tam też zaszła zmiana – zniknął Supersam zastąpiony wieżycą, zresztą autorstwa Stefana Kuryłowicza.

Zjeżdżamy w dół Spacerową, potem Sobieskiego i Idzikowskiego kierujemy się w stronę Jeziorka Czerniakowskiego. Jezioro zmienia się, choć może na pierwszy rzut oka tego nie widać. Deweloperzy zabudowują okolice jeziora, co grozi naruszeniem wód gruntowych i zwyczajnie wyschnięciem jeziora.

Skręcamy w stronę Trasy Siekierkowskiej szczytem nasypu biegnącego wzdłuż ulicy Antoniewskiej. Byliśmy już parę razy na Siekierkach, ale tędy jeszcze nie jechaliśmy.

Przecinamy Trasę Siekierkowską i jedziemy za drogowskaz mając kościół na Siekierkach. Mijamy, jedną z coraz bardziej powszechnych, siłownię na powietrzu i jedną ze stacji szlaku historycznego Korzenie Siekierek.

Przez Siekierki jedziemy Gościńcem do Bartyckiej i potem do Czerniakowskiej. A przy Czerniakowskiej zatrzymuje nas maraton. Możemy naocznie sprawdzić co znaczy powiedzenie „morze głów”. Ludzie biegną z wózkami dziecięcymi, ktoś jedzie na wózku inwalidzkim, nawet widzimy pana, który biegnie pchając rower. Tłum przebiega obok nas dobrych kilkanaście minut.

Czerniakowską kierujemy się w stronę Mostu Łazienkowskiego. Zahaczamy o Port Czerniakowski. Tu też sporo zmian: są wyremontowane nabrzeża, jest keja do cumowania łódek. Zaglądamy do Ja Wisła, która wciąż nie daje się wyrzucić z Portu. Szkoda by było, gdyby fundacja, która tyle zrobiła dla ożywienia Wisły, miałaby się z portu wynosić.

Solcem i Dobrą dojeżdżamy do Mariensztatu. Wspinamy się na Most Śląsko-Dąbrowski i jedziemy na praski brzeg. Naprzeciwko Dworca Wileńskiego, przy ulicy Rzeszotarskiej stoi okazały Lidl. Nie wszyscy jeszcze pamiętają, że stała tu zabytkowa parowozownia, którą inwestor zniszczył by postawić sklep. Fasada budynku próbuje nawiązywać do architektury parowozowni, ale to tylko żałosna podróba.

Wracamy do Placu Wileńskiego. Prezydent Gronkiewicz-Waltz obiecała powrót pomnika Czterech śpiących, ale chyba na placu pozostanie wolne miejsce. Obaj niekoniecznie przepadamy za wyzwoleńczą Armią Czerwoną, jednak pomnik stał się dla nas rodzajem sentymentalnej pamiątki, oderwanej do swej pierwotnej roli i charakteru. Jedziemy w stronę Grochowa otwartą niedawno Targową. Ale ulica otwarta jest tylko dla samochodów. Piesi i rowerzyści mają słabo.

O ile Świętokrzyska zmieniła się o tyle Targowa jest taka jak była. Zmarnowano szansę by Targową uczynić szerszą dla pieszych i rowerzystów. W godzinach szczytu obie te grupy będą na siebie wpadać i sobie złorzeczyć.

Targową jedziemy w stronę Ronda Wiatraczna. Po drodze mijamy osiedle pod numerem Grochowska 341. Tu kiedyś, nad Jeziorkiem Kamionkowskim, stała mała willa, zwana czasem Willą Marconiego. To kolejna ofiara dewelopera; gdy budowano osiedle obiecano zachować domek, jednak po budynku nie ma śladu – nie przetrwała ani cegiełka.

Ostatnia dziś ofiara zmian. Polskie Zakłady Optyczne nie oparły się nowym czasom i poległy. Teraz na ich terenie jest Soho – znane miejsce rozrywki, osiedle mieszkaniowe, a nawet wyższa uczelnia.

Zasmuceni nieco jedziemy już do domu – to dosłownie pięć minut pedałowania.

Dokończona podróż

$
0
0

Długość trasy: 91 kilometrów.

Już dawno temu obiecaliśmy sobie, że wrócimy do Góry Kalwarii i domkniemy niezakończoną kiedyś pętelkę.

Tym razem jedziemy do Góry Kalwarii po praskiej stronie Wisły. Szaserów, Zamieniecką, Łukowską i Ostrobramską docieramy do Marsa, a potem, wzdłuż Płowieckiej, dojeżdżamy do Traktu Lubelskiego. Szaro i ciemnawo na dworze; siąpi, niezbyt optymistycznie, ale cóż - jechać trzeba, gdy się rano zerwało na rower.

Błękitną, Widoczną i Mrówczą jedziemy w stronę Józefowa. W Józefowie natykamy się na wypasioną drogę dla rowerów. Droga kameralna, z ławeczką, szkoda tylko, że kończy się równie gwałtownie jak się zaczęła.

Chwilę dalej nasz wzrok przyciąga dziewczęcy warkocz.Beret na głowie, torba przewieszona przez ramię, energiczny krok. To jedyny chyba w Polsce pomnik poświęcony łączniczkom z Armii Krajowej. Został postawiony w 2001 roku na skwerze przy ul. Wyszyńskiego, blisko urzędu miasta.

Niedaleko pomnika patriotek, plakat marszu patriotów skłonnych do zupełnie innego manifestowania przywiązania do Polski. Wkoło mnóstwo plakatów wyborczych, z których patrzą na nas czasem dość komiczne twarze. Ciekawe jaki wynik osiągną ci kandydaci na samorządowców.

Świderską dojeżdżamy do Świdra i przecinamy rzekę Świder. Kołłątaja wjeżdżamy do Otwocka, a Karczewską do Karczewa. Mijamy Otwock Mały i dobijamy do Otwocka Wielkiego. A tam, niespodziewanie, nad Jeziorem Rokola, odnajdujemy na wyspie pałac. W pałacu jest muzeum wnętrz, a sam budynek pochodzi z końca XVII wieku. Niestety muzeum działa w okresie kwiecień – październik, a my docieramy tu już po pierwszym listopada.

Przez Władysławów i Glinki jedziemy w stronę Ostrówka. Droga wiedzie wśród kapuścianych pól. Ale nie jest tak jak mówią słowa piosenki:

Rach, ciach, ciach. Obereczka
Już kapusty pełna beczka

Powala nas przeokropny fetor zgniłej kapuchy. Najwyraźniej nie opłaca się nikomu jej zbierać. Czyżby chodziło o unijne opłaty i zasianie się opłaca bardziej niż zebranie plonu? Już raz zgniła kapusta zaatakowała nas na jednej z wycieczek.

Dojeżdżamy do krajowej pięćdziesiątki, która przecina Mazowsze na bardzo długim odcinku: od Ostrowii Mazowieckiej aż za Sochaczew, do samej Wisły. Wstrzymujemy ruch tirów, bo dojazd do Góry Kalwarii jest nie tylko wąski, ale też pod górę.

Herb miasta jest dość szczególny. Wikipedia podaje takie oto wyjaśnienie: Herb Góry Kalwarii nawiązuje do zdarzenia, jakie według legendy miało miejsce 26 grudnia 1668 roku. [...] tego dnia na niebie miało miejsce niezwykłe zdarzenie: słońce stanęło u stóp stojącego na wzniesieniu krzyża, księżyc natomiast początkowo znajdował się na przecięciu ramion krzyża i przybrał tamże formę serca, następnie zaś przesunął się ponad krzyż. [...] Na podstawie Apokalipsy św. Jana uznano to za znak iż miejsce to zostało wybrane przez samego Boga [...].

Wjeżdżamy do miasta ulicą Dominikańską i pierwsze co rzuca się w oczy to opuszczona jednostka wojskowa. W bramie jakieś żule rozpijają flaszkę, a my zaczynamy zwiedzanie.

Marcinowi przypomina się jego służba wojskowa. Był w kompanii która likwidowała jednostkę wojskową w Jeleniej Górze, też było schyłkowo, ale nie aż tak.

Spotykamy lokalesów spacerujących z pieskami i oczywiście niektórzy z nich pracowali lub służyli w jednostce. Miejsce jest dziwne głównie ze względu na brak równowagi. Część terenu jest zapuszczona; zdewastowane budynki przyciągają chętnych do raczenia się tanimi alkoholami.

Część to wyremontowane budynki, między innymi Dom Kultury, czy nowa hala sportowa. A już zupełnym wypasem jest ogrodzone osiedle. Jak się dowiadujemy, jednostka skończyła swój żywot w 2005 roku. Zaniedbana część należy do powiatu, ta zaopiekowana do gminy.

Jak dowiadujemy się od pana, który służył w tej jednostce 20 lat, stacjonowały tu wojska Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Czyli oddziały, które po drugiej wojnie służyły do zwalczania tak zwanych band. Ponad 100 żołnierzy jednostki przypłaciło życiem te bezsensowne walki. Jednostka walczyła na terenie całej Polski. Na rynku, obok urzędu miasta, do dzisiaj wisi tablica upamiętniająca te wydarzenia. Jak to zwykle bywa z naszą pokrętną historią, obok wiszą tablice upamiętniające innych żołnierzy ginących w imię innych ideałów.

Zwiedzamy Górę Kalwarię i jesteśmy trochę zawiedzeni. Wróciliśmy tu, bo wydawało się nam, że mamy sporo do zwiedzania. A z tym słabo. Jest typowo, jak to na Mazowszu. Ślady dawnej świetności i niewiele więcej.

Przedwojenna architektura miesza się z blokowiskami. Znajdujemy też zdobienia inspirowane polami kapusty.

Wracamy do Warszawy po zachodniej stronie Wisły, jadąc wzdłuż samej rzeki. Jedziemy w stronę Gassów, które przyciągały nas już wielokrotnie. Po drodze trafiamy na „lewitujące” jabłka. Ktoś zapomniał przyczepy czy jak? Jabłuszka już trochę ruszyły – wkoło rozchodzi się przyjemny zapach jabłkowego soku.

W Cieciszewie trafiamy na cmentarz z czasów I wojny światowej. Minęlibyśmy go gdyby nie tablica. Spoczywają tu zwłoki żołnierzy dwóch wrogich armii, ale pewnie leżą tu także Polacy, polegli w kolejnym bratobójczym pojedynku. W nieodległych już Gassach jest żołnierska mogiła z czasów II wojny światowej.

A w Gassach spotyka nas niespodzianka. Przy brzegu stoi prom i nawet od czasu do czasu pływa. Gdy ostatnim razem byliśmy w Gassach nie było śladu po promie, a ten ma zamiar pływać między brzegami do 16 listopada.

Jadąc z Gassów mijamy Wilanów i Siekierki.

Po drodze podziwiamy interesujący widok na centrum Warszawy.

Przeprawiamy się na drugi brzeg Mostem Siekierkowskim i przez Saską Kępę wracamy do domu.

Pod znakiem biało-czerwonej

$
0
0

Długość trasy: 43 kilometry.

Jesień długo nas rozpieszczała, czasami sugerując, że nigdy nie odejdzie. Aż tu nagle za oknami zrobiło się minus 6 i do okien zastukała zima.

Odczuwalna temperatura jest pewnie jeszcze niższa - tak na oko minus 10. Jedziemy przez Pragę w kierunku Muranowa. Dojeżdżamy do Andersa, później Zamenhoffa i jesteśmy pod Muzeum Historii Żydów Polskich. Muzeum jest ogromne, ma ciekawą bryłę z charakterystycznym pęknięciem i stoi w centrum dawnego getta.

Przed budynkiem siedzi Jan Karski, na podobnej ławeczce jak w Łodzi.

Muzeum jest dostosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych, co można sprawdzić na stronie samego muzeum i w wyszukiwarce niepelnosprawnik.eu. Dziwne jest jednak to, że ten nowoczesny budynek zaprojektowano w sprzeczności z zasadami projektowania uniwersalnego - wręcz przygotowano go segregacyjnie. Filozofia projektowania uniwersalnego to takie podejście do produktów i otoczenia, aby mogły być one użyte w takim samym stopniu przez jak największą grupę użytkowników. W tym nowym, stawianym od podstaw budynku, wejście dla osób poruszających się na wózkach zrobiono z boku, oddzielnie od reszty. Ci na wózkach mają swoje wejście, a ci „sprawni” swoje. Rowerzystów też potraktowano dość dziwnie. Po jednej stronie budynku jest kilka porządnych stojaków, ale główny rowerowy parking wyposażony jest w wyrwikółka.

Otoczenie muzeum pełne jest pomników związanych z historią miejsca. Do tej pory nie zwróciliśmy na to uwagi: jedna z postaci na pomniku poświęconym bohaterskim powstańcom z Getta Warszawskiego to kobieta trzymająca pistolet maszynowy; to chyba jedyna kobieta tak uwieczniona na warszawskim pomniku. Z tyłu muzeum, bliżej skrzyżowania Karmelickiej z Lewartowskiego jest pomnik Willy’ego Brandta, który oddawał hołd walczącym w powstaniu Żydom.

Przecinamy Jana Pawła i kręcimy się w okolicach Nowolipia. Cały praktycznie Muranów wybudowano na terenie kompletnie zgruzowanego getta. Domy stoją na gruzach, a pod gruzami leżą zwłoki ludzi. Osiedle Muranów projektował Bohdan Lachert, jednak nie dane mu było wybudować go zgodnie z zamierzeniami. Właśnie zaczynał królować socrealizm i nie było dobrej atmosfery do tworzenia awangardowych dzieł. Lachert był połową przedwojennego tandemu architektów tworzonego wraz z Szanajcą, co świetnie opisuje Beata Chomątowska w książce „Lachert i Szanajca. Architekci awangardy”.

Z Muranowa jedziemy w stronę Leszna i zatrzymujemy się przy rozwidleniu z Aleją Solidarności. Tu, na terenie dawnego targowiska na Kercelaku, stoi pomnik poświęcony mieszkańcom Woli bestialsko zabijanych podczas Powstania Warszawskiego. W akcjach niemieckich oddziałów zginęło ponad 60 tysięcy osób. Rozkaz Hitlera brzmiał: wszystkich mieszkańców zabić, nie brać jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią.

Leszno, a potem Górczewską jedziemy do Płockiej i dalej w stronę Obozowej. Zimno daje się nam we znaki, musimy gdzieś wejść, by się ogrzać. Z braku laku znajdujemy schronienie na stacji benzynowej. Po odtajaniu ruszamy Obozową na Koło.

Teren między ulicami Bolecha, Obozową, Deotymy, Ożarowską to miejsce, gdzie skupiły się realizacje modernistycznej przedwojennej architektury. „Najstarsze osiedle na Kole powstało wiosną 1935 roku z inicjatywy Banku Gospodarstwa Krajowego, który zorganizował na obszarze ograniczonym ulicami Dobrogniewa, Obozową oraz Dalibora wystawę mieszkaniową. Powstało wówczas osiemnaście domów jednorodzinnych (spośród których dziesięć znalazło się na terenie wystawy), sześć bliźniaków, dwa domy szeregowe oraz pawilon wystawowy i wieża widokowa - projekty zabudowań przygotowali między innymi Stanisław Brukalski, Barbara Brukalska, Piotr Kwiek, Tadeusz Sieczkowski oraz Wacław Tomaszewski. Celem wystawy było zaprezentowanie nowoczesnego, racjonalnego budownictwa mieszkaniowego przeznaczonego dla szerokich rzesz mieszkańców, także niżej sytuowanych.

Obok powstało osiedle wybudowane przez Towarzystwa Osiedli Robotniczych. W ramach osiedla wybudowano dwadzieścia dwupiętrowych bloków mieszkalnych ułożonych prostopadle do ul. Obozowej, która stała się główną osią założenia, uzupełnioną wkrótce o linię tramwajową. Mieszkania zaprojektowano oraz wybudowano z myślą o robotnikach, wobec czego znalazły się tutaj mieszkania niewielkie i tanie, ale nowocześnie zaprojektowane - były przeciętnie dwupokojowe, posiadały dostęp do gazu, kanalizacji i wody, wyposażone były w szafy wnękowe, choć łazienki nadal znajdowały się jedynie na piętrze.(źródło)

Charakterystyczny dla tego osiedla jest korytarz biegnący wzdłuż Obozowej.

Po wojnie Helena i Szymon Syrkusowie zaprojektowali po drugiej stronie Obozowej kolejne modernistyczne osiedla, zanim jeszcze socrealizm przygniótł wszystkie nowo projektowane budynki swoją monumentalną łapą. Co ciekawe, Lachert, Brukalscy i Syrkusowie należeli przed wojną do Praesens: grupy zrzeszającej awangardowych architektów i artystów, zwolenników konstruktywizmu i funkcjonalizmu w sztuce.

Księcia Janusza i Księcia Bolesława dostajemy się w okolice Widawskiej. A tam, zza drzew, patrzy na nas dziwna wieżyczka. Nie jesteśmy w stanie zidentyfikować przeznaczenia tej budowli. Na blogu Warszawa Moim Oczkiem znaleźliśmy informacje, że to dawna wieża kontrolna lotniska na Bemowie. Mimo, że budynek klimatyczny, teraz niszczeje bez pomysłu na zagospodarowanie.

Dalej jedziemy Obrońców Tobruku i Stanisława Maczka w stronę Powstańców Śląskich. Nazwy ulic upamiętniają bohaterów i bohaterskie czyny oręża polskiego, a droga prowadzi obok Fortu Bema, symbolu wojskowej dominacji carskiej Rosji.

Chwilę jedziemy Rejmonta, Aleją Zjednoczenia i Perzyńskiego. Elbląską i Przasnyską zapuszczamy się na tereny Żoliborza Przemysłowego. Nazwa przestała być aktualna, teraz to raczej Żoliborz mieszkaniowy - zabudowuje się w szalonym tempie. Przeżywamy deja vu, podobne obrazki widzieliśmy na Odolanach.

Przasnyską dojeżdżamy do Duchnickiej, do Instytutu Mechaniki Precyzyjnej, miejsca potwierdzającego niegdyś przemysłowy charakter tej części miasta. Sam instytut powstał w 1927 roku.

Część budynków to nadal Instytut, ale w części to już biura przeróżnych firm. Przed budynkami stoją, zabytkowe chyba, prasy. Ale jest też krowa i kamienne koła na lodowej tafli.

Zapuszczamy się w uliczki: Słodowiecką, Piaskową, Burakowską, Kłopot. To są jakieś minione światy skryte między torami a Powązkowską.

Tu też deweloperzy wydzierają ziemię miastu, by zaspokoić mieszkaniowy głód warszawiaków. I rozwiązania architektoniczne jakiś dziwnie podobne do tych sprzed kilkudziesięciu lat. W tle widać rondo Babka (zwane niesłusznie rondem Zgrupowania AK „Radosław”); nie sposób nie zauważyć olbrzymiego patyka stojącego pośrodku.

Maszt jest gigantyczny i całkowicie dominuje okolicę. To totalna porażka estetyczna. Ale za to uświetnia wszystkie możliwe okazje.

Wojska Polskiego jedziemy w stronę placu Wilsona i znowu musimy się ogrzać; wpadamy na kawkę i ciepłą zupę do Art Cafe. Posileni i ogrzani ruszamy w stronę domu „pracową” trasą Marcina. Mickiewicza, przez wiadukt, do Międzyparkowej. Za Parkiem Traugutta skręcamy w stronę Mostu Gdańskiego,na drogę dla rowerów biegnącą równolegle do Wenedów. Przeskok przez Wisłę i jesteśmy na Jagiellońskiej. Jeszcze parę minut i możemy w domu wypić gorącą herbatę.

Osada Fabryczna - Żyrardów

$
0
0

Długość trasy: 62 kilometry.

Może jutro ruszymy później, tak około ósmej, będzie już widno i da się robić zdjęcia?– napisał Marcin. Piotrek odpisał: – Jutro o 6:02 mamy ze Wschodniej pociąg do Żyrardowa; wysiadamy 7:30 i będziesz miał światło do robienie zdjęć.

I pojechaliśmy. Na Wschodniej ruch; sporo osób kończy i zaczyna pracę o tej porze. W pociągu kiwamy się sennie w rytm stukotu kół. Wysiadamy na stacji skąpanej w mroku. Nasz pierwszy cel to betonowy tor kolarski na Żeromskiego. W Warszawie i okolicach jest kilka torów kolarskich. Ten najbardziej wypasiony - kryty, z drewnianą nawierzchnią - jest w Pruszkowie. Orzeł w Warszawie to zgruzowany relikt. Jaki jest ten w Żyrardowie - nie wiemy. Tor okazuje się zamknięty na cztery spusty. Naokoło wysoki płot, a za płotem groźnie ujadający pies. Jak piszą na stronie OSIRu „Żyrardowski tor kolarski to kolebka medalistów mistrzostw świata i olimpijczyków. Właśnie na tym obiekcie, który powstał w 1964 roku, po raz pierwszy na profesjonalny rower wsiedli m.in. Grzegorz Jaroszewski (wicemistrz i brązowy medalista mistrzostw świata), Leszek Stępniewski (wicemistrz świata). ”

Nieco zawiedzeni brakiem możliwości obejrzenia toru z bliska, ruszamy na zwiedzanie Żyrardowa. Jedziemy przez park imienia Karola Augusta Dittricha, jednego z austriackich inwestorów, dzięki którym Żyrardów rozkwitł.

„Historia Żyrardowa sięga początków XIX wieku, a nazwa miasta pochodzi od nazwiska Philippe’a de Girard’a, pierwszego dyrektora technicznego żyrardowskiej fabryki lniarskiej. Z pochodzenia był Francuzem, a z wykształcenia był inżynierem, ale przede wszystkim konstruktorem oraz wynalazcą, między innymi turbiny wodnej oraz maszyny do mechanicznego przędzenia lnu – wynalazku, który zrewolucjonizował proces obróbki lnu.”

„Przełomowym (dla miasta) był rok 1857 kiedy żyrardowska fabryka przeszła w ręce dwóch austriackich inwestorów – Karola Augusta Dittricha oraz Karola Hiellego. To właśnie ich, oraz Karola Dittricha jr., reformy przyczyniły się do największego rozkwitu miasta w swojej historii. Oni, również nadali ostateczny kształt Osadzie Fabrycznej (zajmującej teren 36 hektarów). Osada Fabryczna to układ urbanistyczny, w skład którego wchodzą budynki mieszkalne (osiedle domków robotniczych, Familijniak, domy dyrektorskie, Willa Dittricha), budynki użyteczności publicznej (m.in. Kantor, Resursa) oraz budynki samych fabryk (tzw. roszarnia, zespół fabryczny Bielnika, Stara i Nowa Przędzalnia). Miasto zbudowano w oparciu o ideę »Miasta Ogrodu«, gdzie uwagę zwraca regularna siatka ulic, wzdłuż których rosną bujne i dorodne kasztanowce, lipy oraz dęby, a osiedla domów robotniczych budowano tzw. kwartami.”

„Zabytkowa Osada Fabryczna przetrwała do dnia dzisiejszego w niemal niezmienionym stanie i jest jedynym, w pełni zachowanym, dziewiętnastowiecznym układem urbanistycznym w Europie.”

Teren osady wyróżnia się nie tylko logiką zabudowy, ale także urodą. Prawie wszystkie domy zbudowane są z czerwonej cegły. Nawet budynki fabrycznej straży ogniowej stylem korespondują z otoczeniem.

Dzisiaj, w dawnych dyrektorskich willach mieszkają już inni lokatorzy. A jednak współczesny rower stanowi jakiś zgrzyt w tym otoczeniu.

Jeździmy po Żyrardowie. Korzystając z nieco lepszego światła, wracamy też na dworzec, aby sfotografować jego zabytkowy budynek z początku XX wieku i zaparkowane wkoło rowery.

W Żyrardowie mieszkali i pracowali Polacy, Austriacy i Niemcy, Szkoci, Czesi, Słowacy, Żydzi. Można też było spotkać Anglików i Rosjan. Tę wielokulturowość potwierdzała obecność: kościołów różnych wyznań (istniały dwa kościoły parafii rzymsko – katolickich, kościół luterański, kościół Baptystów, synagoga żydowska); cmentarzy (wspólnego katolicko – protestanckiego oraz kirkutu); tworzenie się dzielnic, które zamieszkiwane były, zazwyczaj, przez jedną nację. Pracownicy zakładów oraz inni mieszkańcy mogli korzystać z wielu, nieosiągalnych jak na owe czasy, socjalnych zdobyczy. Mieli do dyspozycji dom kultury, ochronkę z babińcem, darmową opiekę w szpitalu fabrycznym, łaźnię i pralnię oraz kilka szkół. „Pierwszym krokiem ku poprawie warunków socjalnych było wybudowanie osiedla domów robotniczych wraz z jego konsekwentną rozbudową. Każdy zasłużony robotnik mógł dostać lokum w takim murowanym, z czerwonej cegły, domu stojącym przy którejś z miejskich uliczek.”

Zakłady i w konsekwencji miasto po pierwszej wojnie zaczęły podupadać, a ostatecznie przemiany lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku położyły praktycznie kres temu śmiałemu zamierzeniu. Jeździmy po tym ogromnym terenie i podziwiamy monumentalne budowle, których przeznaczenia często nie jesteśmy w stanie się domyślić.

Kiedyś Żyrardów był przykładem idealnie zbalansowanego organizmu. Dzisiaj jest miastem nierównym. Obok miejsc zadbanych, rewitalizowanych, są całe fragmenty zabałaganione i podupadające.

Głowna brama zakładów obok Nowej Przędzalni była świadkiem strajku w czasach pierwszej „Solidarności”. Warto uzmysłowić sobie o co walczyli robotnicy pod koniec 1981 roku. Oto kilka strajkowych postulatów: sprawiedliwego podziału żywności dla wszystkich obywateli naszego kraju; realizacji zaległych kart żywnościowych, pełnego zaopatrzenia w produkty nabiałowe; powrotu Żyrardowa do województwa warszawskiego.

Nieco zmarznięci wchodzimy na kawę do kawiarni mieszczącej się w pasażu obok Nowej Przędzalni. Kawa nawet niezła, ciacho też, tylko pani kelnerka jakaś markotna. Nasyceni ruszamy w stronę Warszawy. Ulicą Mireckiego jedziemy w stronę Międzyborowa. W okolicach Konopnickiej zatrzymuje nas widok macew za płotem z siatki. Okrążamy kirkut kilka razy i nie znajdujemy wejścia. Naokoło są prywatne zabudowania. Na cmentarzu widać współczesny chyba pomnik. Potem dowiadujemy się, że żyrardowski kirkut jest jednym z ciekawszych na Mazowszu. A wejście jest przez gospodarstwo rodziny, która mieszka w dawnym domu przedpogrzebowym.

Wincentego i Jagiellońską dojeżdżamy do Śródborowa, a potem zawierzając mapie jedziemy drogą wzdłuż torów w stronę Jaktorowa. To okazuje się jednak błędem. Droga prowadzi obok remontowanych czy nowych torów linii skierniewickiej. Początkowo udaje się nam jechać świeżym nasypem. Potem jest gorzej, bo pozostaje nam do dyspozycji rozjeżdżona przez ciężkie maszyny drożynka, teraz mająca postać wielkich kolein. Od wyjazdu z Żyrardowa pada coraz mocniej i koleiny wypełniają się błotną mazią. Jedzie się nam mozolnie, chyba na piechotę byłoby szybciej. Piotrek jest zabłocony totalnie, Marcin radzi sobie lepiej.

Zmachani wjeżdżamy do Jaktorowa. Żegnamy się z błotną kąpielą i chcąc nie chcąc, wbijamy się w wojewódzką 719-tkę. Tu idzie nam znacznie lepiej jeśli chodzi o nawierzchnię, ale towarzystwo śmigających samochodów nie jest zbyt miłe. Mijamy Grodzisk, Milanówek i nadal 719-tką jedziemy stronę Brwinowa. Leje już całkiem mocno, zaczynamy z lekka przemakać. Przed Podkową odbijamy w Brwinowską w stronę torów, a potem 720-tką przez Otrębusy jedziemy przez chwilę w stronę Nadarzyna. Marcin schował już aparat, bo jest obawa, że deszcz zaleje delikatne przecież urządzenie. W Otrębusach skręcamy w Słoneczną i jedziemy wzdłuż torów WKD-ki. Tu jest znacznie milej. Co prawda droga czasem znika, ale generalnie da się jechać raz po jednej, raz po drugiej stronie torów. Dojeżdżamy do Pruszkowa. Tu na chwilę się zatrzymujemy by zrobić zdjęcie Arenie BGŻ, czyli najnowocześniejszemu w Polsce i chyba w Europie, torowi kolarskiemu.

Nadal obok torów podążamy w stronę Michałowic. Piotrek zaczyna marudzić. Nie chce mu się już jechać w tym deszczu. Nadal ma energię, ale wola jakoś nie nadąża i przyjemność z jazdy coraz mniejsza. Na stacji w Regułach sprawdzamy rozkład – pociąg w stronę Warszawy będzie za 10 minut. Po dwudziestu minutach jesteśmy na Śródmieściu i po następnych kilkunastu na Grochowie.

Taki bajer to na Grójec

$
0
0

Długość trasy: 89 kilometrów.

Trochę zapomniane powiedzonko nie zniechęciło nas i wybraliśmy się do stolicy polskiego sadownictwa.

Ruszamy w stronę Śródmieścia przez Most Poniatowskiego. Buro jest strasznie i ponuro. Noc jeszcze, a latarnie świecą jakoś słabo. Na Placu Trzech Krzyży skręcamy w Aleje Ujazdowskie i Belwederską zjeżdżamy w dół. Sobieskiego jedziemy w stronę Miasteczka Wilanów. Z ciemności i mgły wyłania się silos Świątyni Opatrzności.

My prujemy dalej, w głąb osiedla, Branickiego skręcamy do Przyczółkowej. Niewiele gadamy, trasa znana i nudna, buro nadal – ogólnie kręci się nam jakoś bez radości.

Dojeżdżamy do Konstancina i skręcamy w Borową.

W Konstancinie też byliśmy kilka razy, ale Borową jeszcze nie jechaliśmy. Pamiętamy równoległą Saneczkową, ale jechaliśmy nią w odwrotną stronę– w dół. Borowa zmienia się w Prawdziwka, a ta w Głowackiego. Mrok ustępuje, mgła narasta, burość nadal atakuje zmysły. Marcin nawet nie próbuje zrobić zdjęcia.

Przed nami rzeczka Jeziorka, a nad nią mosteczek; nie jest wprawdzie zielony ale jest odmianą dla naszych oczu zmęczonych rozlewającą się szarością.

Przy wjeździe na mostek stoi dwóch panów raczących się gorzałką. Marcin z troski o nich zastanawia się, czy nie byłoby im milej gdyby rozpalili sobie ognisko. Piotrek tylko dziwi się, że można tak wcześnie zacząć picie.

Jedziemy ulicą Zubrzyckiego i trafiamy na pomazany głaz. Chyba ktoś próbował namalować kotwicę Polski Walczącej. Odbywa się tu walka propagandowa, bo pomnik poświęcony jest działaniom Gwardii Ludowej.

Z Chylic wyjeżdżamy Piaskową i kierujemy się w stronę Siedlisk. Drogą przez pola jedziemy do ulicy Do Lasu, a potem do Sielskiej.

Za chwilę jesteśmy w Żabieńcu. Tu wita nas Ludowy Klub Sportowy „Jedność Żabieniec”. Klub jest w A-klasie, więc dysponuje boiskiem do piłki nożnej. A poza tym znalazło się miejsce dla ścieżki zdrowia dla okolicznych mieszkańców.

Z Żabieńca droga prowadzi nas ku Jesówce. Mijamy rybne stawy hodowlane i kolejny raz rzeczkę Jeziorkę. Nazwa Leśna Polana kojarzy nam się z jedną z naszych wycieczek.

Przez Wólkę Kozodawską dojeżdżamy do Jazgarzewa, potem do Łbisk i Pęcher – ach te mazowieckie nazwy.

Co tu dużo gadać – nic po drodze się nie dzieje. Z Pęcher do Piskórki, potem do Jaroszowej Woli, dalej do Wągrodna, a potem do Prażmowa. Tak sobie jeździmy po mazowieckich wioseczkach i oko nasze nie zatrzymuje się na niczym szczególnym.

Ale oto z wolna zbliżamy się do pośredniego celu podróży, czyli sławnej w całym województwie giełdy w Słomczynie. Jedziemy co prawda przez las, ale to nie przeszkadza spotykać coraz więcej samochodów zmierzających w tę samą stronę co my.

I oto wyłania się ona – giełda. Na stronie internetowej można przeczytać: Giełda w Słomczynie k/ Grójca jest czynna jak zawsze od soboty godz.18.00 do niedzieli godz.14.00. Wszystkich Kupujących zapraszamy w niedzielę, już od bardzo wczesnych godzin porannych.

Mylnie nam się wydawało, że na giełdzie handluje się samochodami. Otóż handluje się wszystkim. Od budownictwa po ogród. Rowery też można kupić, a na stronie www giełdy przypisano je do kategorii relaks.

Głównym elementem giełdy jest błoto. Jest wszędzie. A pośród błota stoją wszystkie te dobra, których kupujący pożądają.

Giełda ma także poważne zaplecze. Znajdujemy kilka barów z kiełbasą. Jest punkt medyczny i radiowęzeł. Powoli opuszczamy targowisko i jedziemy w stronę Grójca.

Od miasta dzieli nas dosłownie kilka kilometrów. Gdy napotykamy po drodze pomnik Piłsudskiego, wiemy że jesteśmy na miejscu.

Miasto jest z lekka wymarłe. Może to kwestia pory – nie ma jeszcze południa. Architektura nie zachęcą do zatrzymywania się. Jest smutno. Odmianą jest mural z wizją przeszłości Grójca.

Szukamy rynku i znajdujemy Plac Wolności.

Szukamy też miejsca z kawą, ale nie jest to łatwe. Chyba na giełdzie w Słomczynie byłoby prościej coś znaleźć. Ale udaje się. Cukiernia z prawdziwymi włoskimi lodami i kawą z ekspresu.

Posileni i podniesieni na duchu ruszamy w stronę Chynowa, by pociągiem wrócić do Warszawy. Jakiś czas jedziemy krajową pięćdziesiątką; mamy wrażenie, że podczas naszych wycieczek zawsze na nią natrafiamy. Potem odbijamy na Drwale i Chynów. A stacja o nazwie Chynów, w zasadzie jest w miejscowości Jakubowizna.

Wsiadamy do pociągu i po około godzinie jesteśmy na Wschodnim.


Artystyczny Lukullus

$
0
0

Długość trasy: 34 kilometry.

Dzisiaj ruszamy trochę dla zasady. Pogoda parszywa, wilgoć wdziera się pod ubrania. Jednak nie godzi się tak po prostu poddać.

Zbaraską, Stanisława Augusta i Aleją Wedla dojeżdżamy w okolice Zielenieckiej. I dalej trochę nie wiadomo dokąd, to może Jagiellońską do Gdańskiego? I na drugą stronę Wisły? I tak robimy. A dalej, całkiem nową jeszcze drogą dla rowerów, jedziemy do Międzyparkowej, by przeskoczyć w stronę Żoliborza Oficerskiego. Chcemy skorzystać ze skrótu, który wiedze od Międzyparkowej, pod Słomińskiego i wychodzi na ulicę Krajewskiego. Zaraz za torami tramwajowymi na Międzyparkowej przykra niespodzianka – ktoś zlikwidował kołowrotki chroniące przed wtargnięciem na tory; teraz stoją tu prozaiczne płotki. Na pewno łatwiejsze w utrzymaniu, ale pozbawione jakiegokolwiek uroku.

Krajewskiego dojeżdżamy pod Cytadelę. Zastanawiamy się jak to możliwe, że rosyjska twierdza, narzędzie ciemiężenia Polaków, tak nas fascynuje?

Cytadela niszczeje i traci swój urok, ale pozbawiona wojennej grozy ujawnia wręcz romantyczne detale.

Dymińską próbujemy dostać się do wojskowej części Cytadeli, dowództwa czegoś tam, wojsk lądowych chyba? Zachęca nas otwarta brama. Dojeżdżamy do szlabanu. A tam cywilny pan wartownik, na pytanie czy możemy wejść, rezolutnie odpowiada: oczywiście, że nie. Zwracamy uwagę na pistolet maszynowy przewieszony przez jego plecy, a pan nadal uprzejmie i pogodnie oznajmia, że to tylko atrapa. Zero napinki i gburowatości tak charakterystycznej dla ochroniarzy.

Jedziemy wzdłuż Cytadeli, Kaniowską i dalej Mierosławskiego.

Dalej Niegolewskiego wjeżdżamy na plac Henkla. Piękny, kameralny placyk ze zwartą zabudową, w całości obstawiony samochodami. Już któryś raz zastanawiamy się jakby wyglądał, gdyby te samochody zniknęły.

Trentowskiego i Sarbiewskiego jedziemy w kierunku Sadów Żoliborskich. Przy okazji dowiadujemy się, że Trentowski to filozof, a Sarbiewski poeta.

Przeskakujemy przez Sady i Tołwińskiego dojeżdżamy do Włościańskiej.

Chcemy przeskoczyć Trasę AK kładką wzdłuż Żelazowskiej, ale kładka zamknięta w związku z remontem Trasy. Pewnie mieszkańcy muszą kląć, bo zabrano im dogodne dojście do dużego węzła komunikacyjnego ze stacją metra i tramwajami.

My, niezrażeni, staramy się przebić przez budowę i przy okazji odkrywamy kameralny staw schowany poniżej Włościańskiej. Dziwna przyrodnicza enklawa w środku węzła drogowego.

Przebijamy się przez sam środek budowy. Pusto tu, my jedyni się tu zapuszczamy. Drogę urozmaicają rozpadliny wyglądające jak z kadrów filmów katastroficznych.

Staffa ruszamy w stronę Bielan. Gdzieś w okolicach Lisowskiej atakuje nas smakowita smuga zapachowa; wyraźnie pachnie ciastkarnią. Wokół same blokasy, chyba z lat pięćdziesiątych. Nie widać niczego przypominającego ciastkarnię. Kierując się węchem, znajdujemy pawilon z wejściem i napisem nie budzącym wątpliwości. Mimo wszystko z niedowierzaniem wchodzimy do środka. A w środku witrynka gwałtownie uruchamiająca nasze ślinianki.

Wnętrze jest małe, mieści się ledwie jeden stolik. Za ladą miła pani, która kusi nas ciastkami. Obrazowo opowiada o pracowni ciastkarskiej, która mieści się za zaraz za ścianą. Ciastkarnia działa od 1946 roku. Ciastka oparte są wyłącznie na naturalnych składnikach. Wszystko pieczone jest na maśle, wanilia o nazwie Bourbon pochodzi bezpośrednio z Madagaskaru. Wszystkie konfitury robią sami. No i ulegamy. Marcin bierze szarlotkę z antonówek a Piotrek ptysia z pasją. Ale to nie są zwyczajne ciastka.Antonówka duszona jest w maśle, na kruchym spodzie z odrobiną cynamonu i z bezą. Ptyś Piotrka nie jest bułą z kremem. To lekki krem z maślaną kruszonką, musem z marakui i wanilią Bourbon. Rozkosz.

Nie wiemy na ile nazwa cukierni inspirowana była opowiadaniem Tyrmanda „Gorzki smak czekolady Lucullus”, wszak pisał je w latach pięćdziesiątych. W Hong Kongu też istnieje ciastkarnia Lucullsu, ale to chyba zbyt daleka inspiracja.

Z żalem ruszamy z Lucullusa. Marcin przypomniał sobie, że zna tę ciastkarnię z jej produktów sprzedawanych w centrach handlowych, ale tamte ciastka jakoś nie smakują tak wybornie jak te z pracowni na Lisowskiej.

Jeździmy trochę po Bielanach: Aleją Zjednoczenia, Podczaszyńskiego, Maczka i wreszcie Powązkowską.

Na wysokości Duchnickiej zatrzymuje nas osiedle Artystyczny Żoliborz. Z pewną rezerwą przyglądamy się, na czym ów artyzm polega. Okazuje się, że osiedle choć spore, daje poczucie kameralności.

Nie ma ogrodzenia, a wydzielone i ogrodzone są tylko wewnętrzne podwórka. Fragmenty osiedla nazwy swe biorą od Jerzego Kawalerowicza i Jerzego Ficowskiego. Centralny budynek osiedla stoi na placu Czesława Niemena, a wewnętrzne uliczki noszą imiona Stanisława Dygata i Kaliny Jędrusik.

Architekci zadbali o stojaki dla rowerów, które powoli stają się oczywistym widokiem na nowo projektowanych osiedlach.

Powązkowską przecinamy Jan Pawła, potem wjeżdżamy w Stawki, by przez Muranów dojechać do Placu Bankowego. Nowym Przejazdem zjeżdżamy do Mostu Śląsko-Dąbrowskiego i przez Pragę zmierzamy na Grochów. Jeszcze tylko Targowa i Grochowska i jesteśmy w domu.

Czasem słońce, czasem śnieg. Dom z Bali

$
0
0

Długość trasy: 74 kilometry.

Tytułów dla dzisiejszej wycieczki mogłoby być sporo: dzień straty, dzień odzyskiwania; plastic is fantastic; piesze wycieczki rowerowe. Ale po kolei.

Ruszamy w stronę Otwocka. Jedziemy Grenadierów i skracamy sobie trasę przez osiedle Majdańska. Po nocy został lekki chłodek i gdzieniegdzie widać pozamarzane ślady nocy. I na takiej lśniącej lodem powierzchni obaj się wywracamy. Najpierw Marcin - wchodząc w zakręt, potem Piotrek – podcięty przez Marcina. Jesteśmy cali, prędkość była niewielka, ale zanotowaliśmy straty. Marcina licznik zgubił przyciski – w sumie trzy. Szukamy, ale odnajdujemy tylko jeden i w dodatku jakoś nie chce pasować. Trudno się mówi i jedziemy dalej. Staramy się od tej pory trzymać większych dróg, bardziej rozjeżdżonych.

Zagójską i Łukowską docieramy w okolice Grochowskiej, a potem z Płowieckiej skręcamy w Widoczną. Jednak nikt tu dzisiaj nie posprzątał i na jezdni jest warstwa śniegu. Pomni niedawnej przygody, dalej jedziemy wzdłuż torów.

Mijamy Falenicę, Józefów, Świder i wjeżdżamy do Otwocka. Na dworcu w Otwocku mamy spotkać się z Martą, która pojedzie razem z nami do Celestynowa.

Chwilę czekamy na dworcu. Przy okazji oglądamy tablicę wmurowaną w rocznicę elektryfikacji linii otwockiej.

Na dworcu jest zimno, drzwi się nie domykają, wiatr hula po hali. Zauważamy coś jeszcze, kolejne odkrycie, mimo wielu bytności w Otwocku, drewniany sufit. Wyraźnie nadaje dostojeństwa temu dosyć przaśnemu wnętrzu.

Przyjeżdża Marta i za chwilę już razem ruszamy w dalszą podróż.

Ulicą Armii Krajowej dojeżdżamy do Starej Wsi. Potem przez Dąbrówkę wjeżdżamy do Celestynowa. Jedziemy do znajomych Piotrka by obejrzeć ich nowy dom – cały z drewna. Skręcamy w Radzińską pokrytą trylinką i Piotrek łapie gumę. Obręcz koła wybrzuszyła się i nie trzyma opony. Felga przetarła się od hamulców v-brake, a Piotrek nie zadbał o to by zmienić koło odpowiednio wcześniej. Piotrek gwałtownie spieszony pcha rower; na szczęście dom Agnieszki i Arka jest już niedaleko.

Dom stoi pod lasem i póki co sąsiedzi są dosyć daleko.

Arek i Agnieszka wymyślili sobie dom z bali, całkowicie z drewna. Zbudowany bez użycia gwoździ.

Mimo tego, a może właśnie z tego powodu w domu jest bardzo ciepło. Temperaturę zapewnia piękny, kamienny, trzytonowy piec i ogrzewanie podłogowe. Piec rozgrzewa się powoli, ale potem równie powoli oddaje ciepło. Namawiamy gospodarzy by postawili wokół pieca ławeczki, bo i tak goście będą się do niego przytulać.

Dom wymaga jeszcze wykończenia, ale już teraz da się w nim mieszkać, choć warunki są nieco spartańskie.

Agnieszka i Arek przygotowali królewskie śniadanie, efekt jest taki, że nie chce się nam wychodzić na zewnątrz.

Arek jest tak uprzejmy, że odwozi Martę na stację w Celestynowie, na pociąg do Warszawy. A Marcin i Piotrek (na rowerze Marty), ruszają do Warszawy. A na dworze śnieg, zawierucha i ogólnie mało przyjaźnie.

Wracamy w stronę Warszawy wzdłuż torów w warunkach dziwnych dość. Pogoda ma regularny cykl: słońce, pochmurność granatowa, zamieć śnieżna i od nowa. Naliczyliśmy co najmniej cztery takie cykle. Wpadliśmy chyba w jakąś anomalię pogodową.

W Aninie zatrzymuje nas fabryka Szpotańskiego, a w zasadzie ruiny fabryki. Teraz będzie tu galeria handlowa, zachowująca część zabudowy fabrycznej. Trochę szkoda miejsca, choć z drugiej strony, to może jedyny sposób by bryła fabryki choć w części przetrwała.

Jeszcze kilka kilometrów jazdy i jesteśmy w okolicach Ronda Wiatraczna. Marcin postanawia wrócić na miejsce porannej wywrotki i poszukać resztek licznika. Wracamy, klękamy na chodniku i znajdujemy zagubione przyciski. Hurra, licznik przynajmniej w części będzie sprawny. Podniesieni na duchu sukcesem wracamy do domu.

P.S. Arek niesprawny rower Piotrka, z wrodzoną sobie uprzejmością, odwiózł samochodem do serwisu w Warszawie.

PoWoli

$
0
0

Długość trasy: 39 kilometrów.

Zainspirowani tekstem o trudnej tożsamości Woli, postanawiamy rzucić NWRowym okiem na tę dzielnicę. Jak się okazuje, wszyscy mamy jakieś związki z tą częścią Warszawy.

Ruszamy w stronę Poniatowskiego. Marcin spod częściowo wyremontowanego domu na kolonii Towarzystwa Osiedli Robotniczych, Marta i Piotrek spod domu przy Alei Waszyngtona.

Na Poniatowszczaku, mimo niedzieli, praca wre. Po spaleniu się Mostu Łazienkowskiego większość ruchu samochodowego przeniosła się na przeprawę imienia Księcia Józefa. Miasto wytyczyło buspasy, które teraz nie tylko są w obu kierunkach, ale też ciągną się od Ronda Waszyngtona do Ronda de Gaulle’a. W dni powszednie samochodowa masakra wylewa się na cały most, praktycznie od rana do wieczora. Teraz jest przyjemnie pusto.

W związku z objazdami nagle drogi na Białystok i na Gdańsk zespoliły się w jedno – symbolicznie łącząc nasze dwie najdłuższe wycieczki.

I Wisła już za nami, a przed nami Złote Tarasy, Pałac Kultury i Nauki, Dworzec Centralny i całe nasze Centrum mamy jak na dłoni. Ach, widok zapiera dech.

Mijamy Jana Pawła i znajdujemy się w granicach administracyjnych Woli. Pierwsza konstatacja jest taka, że to dzielnica dworców. Ledwo znaleźliśmy się na jej terenie a już minęliśmy: Dworzec WKD Warszawa Śródmieście, Warszawę Główną, Warszawę Ochota, Warszawę Zachodnią. Wszystkie one (niekiedy wbrew intuicji i nazwie) są w granicach Woli.

Przyciąga szczególnie Warszawa Zachodnia: bryłą, wdziękiem i zdobieniami.

Skręcamy w Prymasa Tysiąclecia i drogą dla rowerów, przez tunel pod torami, kierujemy się w stronę Kasprzaka.

Po drodze jedna z wielu wolskich budów. Dzielnica od wielu lat zmienia charakter z przemysłowego na mieszkalny i biurowy. Ciągle tu się coś buduje. Wola to największy plac budowy w pobliżu centrum Warszawy.

Dojeżdżamy do skweru płk. Zdzisława Kuźmirskiego-Pacaka. Skwer trudno dostępny i schowany w widłach dwóch bardzo ruchliwych ulic: Wolskiej i Kasprzaka. Patron skweru, przy użyciu terpentyny z pobliskiej fabryki chemicznej, produkującej świetną przedwojenną pastę do butów, wsławił się skutecznym zniszczeniem kilkudziesięciu wozów pancernych atakujących Wolę we wrześniu 1939 roku.

Marian Porwit pisze o walkach w dniu 9 września 1939 roku: „Pozycja 8 kompanii 40 pp obejmowała starą historyczną redutę nr 56 z oblężenia Warszawy w 1831 r., zwaną redutą Sowińskiego, u zbiegu ulic Wolskiej i Redutowej, opartą o cmentarz i kościół prawosławny a przy samej ulicy Wolskiej kościółek św. Wawrzyńca z grobami poległych w dniach 6 i 7 września 1831 r. żołnierzy 8 pp liniowej i pamiątkowym krzyżem w miejscu, na którym poległ generał Sowiński. Kontrastem tych miejsc była południowa część odcinka zajęta przez fabrykę chemiczną "Dobrolin". Przedpole było nieprzejrzyste, zabudowane małymi domkami przeważnie parterowymi.

Luzując o świcie 8 września oddział z batalionu "Stołecznego" kompania zastała dobrze zbudowaną barykadę na ul. Wolskiej. Dzięki pomocy saperów i ludności cywilnej zbudowano stanowiska ogniowe i przeszkody przeciwpancerne. (...) Odkrywszy w fabryce "Dobrolin" duże zapasy terpentyny, por. Pacak-Kuźmirski polecił umieścić około 100 beczek tego łatwopalnego materiału na bezpośrednim przedpolu z zamiarem zapalenia go w czasie natarcia czołgów.

(...) Na ogonie fali uchodźców niemiecka kolumna czołgów i pojazdów piechoty podjechała aż pod barykadę, wypełniając całą gardziel ulicy Wolskiej aż po stary cmentarz. Na z góry umówiony sygnał trąbki rozpętała się nawałnica ognia na niemiecką kolumnę. W ogniu wyskakiwali żołnierze niemieccy z samochodów, lecz w wąskiej ulicy nie mogli znaleźć ukrycia. Zapalone zostały pola terpentyny. Płonęły niemieckie czołgi i pojazdy. Zamieszanie u zaskoczonego przeciwnika było tak zupełne, że nadjeżdżające z tyłu pojazdy wjeżdżały na chodniki, uniemożliwiając swym poprzednikom i sobie wycofanie. Zwycięstwo było tutaj zupełne. Walka trwała około godziny.”

(Marian Porwit, Obrona Warszawy. Wrzesień 1939, wyd. Czytelnik, Warszawa 1969, ss. 73-74):).

Jak widać okolica wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Nie ma śladu po gęsto zabudowanej Wolskiej, jest tylko wielki wygwizdów w postaci samochodowego ścieku. Losy bohaterskiego płk. Zdzisława Kuźmirskiego-Pacaka są pogmatwane jak historia Polski.

Po upadku Warszawy w 1939 roku trafił do oflagu, z którego uciekł w 1942 roku. Wstąpił do AK i działał miedzy innymi na terenie Okręgu AK Stanisławów. Aresztowany przez NKWD w 1945 roku został przewieziony do Moskwy i osadzony w więzieniu. Zgodził się na współpracę z NKWD i w 1946 roku wrócił do Polski.W 1950 roku aresztował go Urząd Bezpieczeństwa, w konsekwencji został skazany na 10 lat więzienia. Na podstawie amnestii z 1956 roku opuścił więzienie, a ostatecznie przywrócono mu stopień wojskowy i odznaczenia na podstawie amnestii w 1976 roku. Był działaczem Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD). Zmarł w Krakowie.

Marcin chciał byśmy przyjechali na skwer, bo jest sentymentalnie związany z żyrafą, stojącą właśnie tu. Żyrafa została przeniesiona z okolic Stadionu Olimpii, są tu również inne dzieła, stojące wcześniej na ulicy Kasprzaka. Skwer jest swoistą galerią sztuki, rzeźby są pozostałością po Biennale z 1968 roku. Jego celem była współpraca środowiska artystycznego z robotniczym, wpisująca się w ideę konstruktywizmu.

Dla Piotrka to także istotna okolica; na pobliskim cmentarzu prawosławnym pochowani są jego dziadkowie.

Ruszamy w stronę Sowińskiego. Po drodze mijamy Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Jego członkowie zwani są potocznie mormonami. Nazwa pochodzi od proroka Mormona, autora Księgi Mormona wydanej w 1830 roku.

Zbliżamy się do pomnika Polegli Niepokonani. Miejsca pochówku ponad 100 tysięcy warszawiaków. Spoczywają tu prochy głównie powstańców warszawskich, ale też cywilnych mieszkańców stolicy oraz żołnierzy poległych podczas walk w 1939 roku.

Skręcamy w Sowińskiego. Uliczka wiedzie między cmentarzami i pokazuje zapomnianą już twarz Woli.

Ale za chwilę dopada nas widok działalności deweloperów, zabudowujących każdy wolny skrawek dzielnicy, choć trochę miejsca jeszcze zostało.

Dojeżdżamy do Pustola i terenów dziecięcych i młodzieńczych zabaw Marcina. Świat wokół niemal w całości się zmienił. Wokół prawie same nowe osiedla. Ostało się osiedle, na którym wychował się Marcin i teren zlikwidowanych już zakładów PZL Wola (dawniej: Zakłady Mechaniczne imienia Marcelego Nowotki).

Dalej jedziemy Szulborską, która niepodziewanie dla nas zamienia się w Człuchowską. Człuchowską kojarzyliśmy z okolicami Powstańców Śląskich, ale żeby tutaj ją spotkać? Trochę dziwne. Z Człuchowskiej skręcamy w Wincentego Pola, a potem w Strąkowąi naszym oczom ukazuje się budynek jakby zwiastujący stację kolejową – Warszawa Jelonki. Przez chwilę szukamy peronu, ale to jednak nie jest kolejny przystanek kolejowy. To stacja węzłowa na linii z Warszawy Głównej Towarowej do Warszawy Gdańskiej. Sprytny objazd umożliwiający pociągom towarowym ominięcie torów w rejonie Warszawy Zachodniej. Obok jest też nieczynna bocznica zakładów PZL Wola.

Jadąc Strąkową wjeżdżamy wprost na Plac Kasztelański. Widziany od strony Powstańców Śląskich traci trochę ze swego uroku. Od strony Strąkowej jest kameralny i ładnie musi wyglądać wiosną.

Jedziemy chwilę Powstańców Śląskich i znowu jesteśmy przy Człuchowskiej. Przed nami koronny dowód na to, że tu jeszcze niedawno była Wola.

Wjeżdżamy w Osiedle Jelonki, które także jakiś czas temu przeniosło się do Dzielnicy Bemowo. Na Drogomilskiej natykamy się na coś dziwnego. Ślady po historycznej zabudowie, sen szalonego architekta, fantazja zbieracza cegieł?

Borowego kierujemy się w stronę Lazurowej. Chcemy sprawdzić czy coś zostało z tych bezkresnych pól, które wszyscy pamiętamy z kilku lat wstecz.

Kiedyś gdy wysiadało się na Lazurowej z autobusu, po podróży trwającej wieki, po jednej stronie widziało się zabudowania Jelonek, po drugiej wielkie pola po horyzont obsadzone kapustą. Teraz i tu świat zmniejszył się i zabudował. I Warszawa, jak to stolica, coraz mniej jest wiejska - szkoda.

Wjeżdżamy znowu w osiedle skuszeni Parkiem Górczewska, a w zasadzie Parkofrajdą. Zastanawiamy się czemu deweloperzy oszczędzili ten kawał terenu. Odpowiedź szybko się pojawia – teren parku biegnie pod liniami wysokiego napięcia.

Na terenie parku jest całkiem elegancka muszla koncertowa. Znajdujemy też dwa pomniki poświęcone dwóm całkiem różnym artystom.

Obok muszli znajdujemy stację Bemowo Bike, pierwszego w Warszawie systemu roweru publicznego. System ten od tego roku zostaje zastąpiony Veturilo i mieszkańcy Bemowa będą mogli przejechać się na rowerze choćby na Grochów.

Domy na osiedlu otaczającym park jakiś żartowniś oznakował tak by łatwo było je rozróżnić. Rzeczywiście, tak na oko nie różnią się niczym. Czemu jednak ozdóbki są rodem z przedszkola?

Przeskakujemy na drugą stronę Powstańców Warszawy, na teren Osiedla Przyjaźń. Stoją tu domy postawione dla bratnich budowniczych Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Wissarionowicza Stalina. Jak można przeczytać na stronie www.osiedleprzyjazn.pl, osiedle powstało w 1952 roku, zbudowane zostało między innymi z materiałów z rozbiórki obozu. jenieckiego Stalag I-B "Hohenstein" koło Olsztynka. Na terenie osiedla znajdowały się wszystkie niezbędne obiekty: kino, stołówka, klub, biblioteka, poczta, łaźnia i kotłownia. W 1955 roku osiedle zostało zamienione na akademiki. Dzisiaj jest enklawą spokoju i zieleni. Wciąż są zakusy by je zabudować, to przecież tylko parę kilometrów od Pałacu Kultury.

Konarskiego przejeżdżamy Górczewską i jedziemy w stronę Bolkowskiej. Słyszeliśmy ciepłe opinie o osiedlowej kawiarence, a pora na kawę już jest najwyższa. CieKawa Cafe mieści się w dość nijakim pawilonie na rogu z Powstańców Śląskich. Za to w środku jest bardzo miło. Można napić się dobrej kawy, coś zjeść, jest kącik dla dzieci. Infrastruktura też jest przygotowana dla ludzi o mniejszych rozmiarach. Na piętrze są salki gdzie odbywają się zajęcia dla dzieci.

Górczewską, wiaduktem nad torami jedziemy do Wola Parku. Ten przybytek konsumpcyjnego rozpasania przyciąga nas tylko jednym, osobą Krystiana Urlicha. Jan Krystian Ulrich, dziewiętnastowieczny ogrodnik, rozwijał w Warszawie hodowlę kwiatów w szklarniach – był prekursorem „badylarstwa”. Szczególnie słynął ze swych odmian azalii. Stworzył własną szkołę dla ogrodników. Założył także sławne ogrody Urlicha na Woli. W 1958 roku ogrody odebrano rodzinie Urlichów w konsekwencji popadły w kompletną ruinę. Ich smętne ślady można oglądać właśnie obok centrum handlowego. Marcin wychował się na osiedlu nazwanym na cześć Urlicha.

Ruszamy Górczewską w stronę Śródmieścia. Po drodze zatrzymujemy się przy niepozornej kamienicy, która zawsze fascynowała Piotrka. Ostatnie piętro domu jest podniesione i dobudowano wewnętrzną klatkę schodową. Piotrek obiecuje sobie, że kiedyś wprosi się do środka i zobaczy jak mieszkanie wygląda od wewnątrz.

Jedziemy dalej Górczewską, mijamy Olimpię i trafiamy na pomnik jakich sporo na Woli. Kolejna pamiątka po rzezi jaką Niemcy urządzili podczas pierwszych dni Powstania Warszawskiego.

Na rogu Płockiej i Górczewskiej stoi ogromny budynek urzędu pocztowego, a obok na rogu z Działdowską jest Szpital Dziecięcy. Marcin pamięta jak chodził tam na pływalnię. Budynek przetrwał wojnę jako nieliczny w okolicy.

Z Wolskiej skręcamy w prawo w Płocką. Tu pod numerem 3 mieszkała rodzina Marty.W jednopokojowym mieszkaniu z kuchnią musiało zmieścić się kilka osób. Kamienica przetrwała wojnę, ale Marta nie zna losów jej poprzednich mieszkańców. Jej rodzina wprowadziła się na Płocką już po wojnie. Sama Marta już tu nie mieszkała. Po drugiej stronie ulicy, pod dwójką, zawsze był i jest sklep mięsny. Do dzisiaj ma w ofercie najlepsze wołowe z Polski.

W nieco sentymentalnych nastrojach jedziemy w stronę Młynarskiej. Po drodze mijamy zajezdnię tramwajową i PEDET na Woli, który lepsze czasy ma już chyba za sobą. Kiedyś był budynkiem handlowym. Teraz jest biurowcem i nazywa się Wola Plaza. Z drugiej strony, może powinniśmy być wdzięczni obecnym właścicielom. Odnowili budynek, zachowali oryginalną elewację, może nie ma innego sposobu na zachowanie ciągłości nieco starszej architektury. PEDET powstawał przecież na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Przejście podziemne pamięta nieco późniejsze czasy, wygląda jakby nic od lat osiemdziesiątych się nie zmieniło.

Od Młynarskiej odbijamy w stronę Działdowskiej. Chcemy rzucić okiem na kolonię Wawelberga.To pierwsze w Warszawie tanie mieszkania robotnicze, kilkadziesiąt lat starsze niż osiedle na Kole. Powstały z darowizny bankiera Hipolita Wawelberga. Budynki powstały pod koniec XIX wieku. „Pierwsze dwa bloki wybudowano w ciągu jednego roku. Było w nich razem 178 mieszkań, z czego ponad połowa miała dwie izby, co okazało się za drogie dla robotników. Dlatego też kolejny blok, ukończony w 1900 r., liczył 131 mniejszych mieszkań. Wawelbergowie, świadomi wagi edukacji, nie zapomnieli o szkole. Niestety, budynek szkolny nie istnieje już od dawna. Na terenie osiedla znajdowała się również łaźnia, ozdobiona szczytami jak w średniowiecznym zamku. Zburzono ją już w XXI w.”(źródło)

Na ścianie jednego z budynków kolonii, od strony Górczewskiej, wisi kolejna tablica upamiętniająca śmierć Polaków. A obok inna historia, tablica upamiętniająca powstanie PPR. Przy okazji dowiadujemy się, że sklep rowerowy Velove przeniósł się bliżej nas, w okolice Ronda Starzyńskiego. W budynku przy ulicy Górczewskiej 15 mieści się istniejąca od 1925 cukiernia Władysława Zagoździńskiego. To tu są podobne najlepsze pączki w Warszawie i tu ustawiają się w Tłusty Czwartek gigantyczne kolejki.

Wracamy do Wolskiej i Karolkową jedziemy w stronę Ronda Daszyńskiego. Te okolice pokazują chyba najbardziej jak Wola się zmienia – z robotniczej dzielnicy w biurową.

Jedziemy Prostą, która jest częścią ciągu rowerowego prowadzącego od Zamojskiego do Bema – taki rowerowy Wolsko-Kamionkowy trakt.

Przed Żelazną zatrzymujemy się przed pomnikiem upamiętniającym ucieczkę kanałami ostatnich bojowników Powstania w Gettcie Warszawskim. Symcha Ratajzer-Rotem wydostał się z getta, a potem wrócił by zorganizować ucieczkę z terenu dogorywającej dzielnicy.

Opuszczamy teren Woli. Jeszcze rzut oka na fabrykę Norblina i kierujemy się w stronę Wisły.

Szybka jazda Świętokrzyską, potem w dół Tamką, przez Most Świętokrzyski, przez Park Skaryszewski i jesteśmy w domu.

Na sportowo

$
0
0

Długość trasy: 77 kilometrów.

Ileż to już razy jechaliśmy w stronę Falenicy czy Otwocka? Wiele razy przecinaliśmy Mazowiecki Park Krajobrazowykierunek wschodni mamy generalnie rozpracowany. Dzisiaj także jedziemy w tę stronę, by popatrzeć jak o kulach gra się w piłkę nożną.

Jedziemy do Ostrobramskiej i nieco poszatkowaną drogą dla rowerów docieramy do Płowieckiej, a potem do Widocznej i Mrówczej. Na wysokości Falenicy przecinamy tory kolejowe i dalej jedziemy Techniczną i Zagórzańską. Piotrek przypomniał sobie, że zdarzało mu się wędrować Zagórzańską całe lata temu – jego koleżanka ze studiów mieszkała gdzieś w tej okolicy. Wtedy nie jeździł tu żaden autobus i mieszkańcy zasuwali na piechotę przez las od stacji kolejowej. Przy ulicy nadal stoi betonowa brama – tak samo prowadząca donikąd jak przed laty.

Furtka prowadziła podobno do letniego domu zamożnego przemysłowca, który w 1938 roku wyjechał do USA. W czasie okupacji niemieckiej dom został rozebrany na opał przez okoliczną ludność.

Po drodze kusi nas Złota Jesień, ale uznajemy, że podążanie tą drogą jest nieco przedwczesne. Skręcamy nieco dalej i obok Stajni Ulmag wjeżdżamy w ulicę Podkowy. Ulica to określnie wyraźnie na wyrost, nawierzchnia jest mało miejska.

Tak sobie jedziemy przez mazowiecki krajobraz i natykamy się na strumyk. Niezbyt szeroki, do przeskoczenia, ale nasze rowery słabo skaczą. Napotykamy na przeciwnym brzegu parę, która też chciałaby sforsować wodę. Wspólnymi siłami pokonujemy naturalną barierę.

I sielskość w sercach się nam rozlewa, gdy patrzymy na okolicę. I nie wiemy tylko, jaką mamy porę roku: wiosnę czy jesień? Bo na pewno nie zimę.

Przecinamy drogę krajową numer 17 i zmierzamy ulicą Lubelską w stronę Wiązownej. A po drodze górka, a na górce krzyż. Takie trzy w jednym, często przez nas spotykane na Mazowszu. Miejsce poświęcone pamięci czegoś, co wydarzyło się w 1859 roku, Armii Krajowej i żołnierzom Piłsudskiego.

A w Wiązownej zatrzymuje nas półmaraton. Tłum ludzi, zaraz ruszy na trasę. A w okolicy tłum samochodów – widać jakoś trzeba dojechać do tego biegania.

Mijamy rzeczułkę Mienię i ulicą Pęclińską jedziemy w stronę Pęclina. I znowu drogę przecinają nam biegacze – są chyba wszędzie. Na poboczu znajdujemy kluczyki samochodowe, chyba zgubione przez któregoś uczestnika maratonu. Oddajemy zgubę dzielnemu patrolowi Żandarmerii Wojskowej, zabezpieczającej trasę biegu. Miejscowa ludność gorąco kibicuje zawodnikom i zawodniczkom.

Mijamy Malcanów, Lipowo i Rzaktę. I znowu półmaratończycy nas prześladują. Może jednak biegną dystans pełnego maratonu?

W Rzakcie gwałtownie zatrzymuje nas uroda lokalnego sklepu. Nie wygląda, ale jest czynny mimo niedzieli. A obok przystanek autobusowy linii 720 relacji Wiatraczna (Grochów) – Rzakta. Autobus kursuje średnio raz na dwie godziny, trasa od pętli do pętli zajmuje 59 minut. Ale dzisiaj część kursów odwołana, bo przecież organizowany jest półmaraton.

Dojeżdżamy do Józefowa (wokół Warszawy jest wiele miejscowości o takiej nazwie), a potem przez chwilę jedziemy drogą numer 50. Znowu towarzyszy nam Mienia, podążamy raz po jednej, raz po drugiej jej stronie.

Mijamy Tartak, Cielechowiznę, Hutę Mińską, przecinamy drogę nr 802 i dojeżdżamy do Barczącej.

Wokół obrazki jak niemalże sprzed 100 lat, za cywilizację robi przemykający w oddali pociąg. No cóż, wciąż jesteśmy na terenie Kongresówki.

Teraz towarzyszy nam linia kolejowa biegnąca w kierunku Siedlec. Mienia pojawia się po raz kolejny, tym razem w postaci nazwy miejscowości. Mijamy Cegłów i za chwilę jesteśmy w Mrozach. Tu także mają pomnik w poetyce trzy w jednym.

Szukamy hali sportowej gdzie odbywa się impreza AMP Piłka bez granic, szczególne wydarzenie sportowe mające wesprzeć piłkarzy grających w ampfutbol. To dyscyplina sportu, którą uprawiają dziewczyny i chłopaki nie mający jednej nogi. W polu gra się biegając o kulach, bramkarzem zaś może być osoba nie mająca jednej ręki. W naszym kraju jest tylko kilka drużyn ampfutbolowych, co nie przeszkadzało reprezentacji Polski zająć czwarte miejsce podczas ostatnich mistrzostw świata. Czyli jak zwykle sport osób z niepełnosprawnościami ma się lepiej niż sport osób sprawnych. Nie przeszkadza to PZPN-owi nie zauważać piłki nożnej w wersji amp.

Sama impreza ciekawa. Głównym punktem programu był mecz ampfutbolowcy kontra dziewczęca drużyna w piłce nożnej. Mecz szybki, dramatyczny, skończył się wynikiem jeden – jeden.

Odbył się także pokaz żonglerki piłką – wystąpił Dawid Krzyżowski, mistrz Polski w football freestyle. Szkoda tylko, że hala, w której wszystko się działo, była prawie pusta.

Jednym z punktów programu był pokaz klubowych koszulek piłkarskich.

Podczas imprezy zorganizowano loterię. Mieliśmy szczęście – wylosowaliśmy dwie pizze do odebrania w lokalnej pizzerii. Pizze niezłe i ogromne – nie dało się ich zjeść na miejscu, więc niezjedzona część dojechała do Warszawy.

Po konsumpcji wsiedliśmy w zatłoczony do granic pociąg i wraz z naszymi trofeami z Mrozów wysiedliśmy na Wschodniej.

Zamek w Czersku

$
0
0

Długość trasy: 73 kilometry.

Przemek Pasek z Ja Wisła co jakiś czas namawia na zwiedzanie Zamku w Czersku. My kilka razy byliśmy w pobliżu, nawet niedawno przejeżdżaliśmy przez Górę Kalwarię, ale do Czerska nas nie rzuciło. To może dzisiaj?

Chyba z zamkniętymi oczami moglibyśmy pokonać duży odcinek dzisiejszej trasy; droga w stronę Gassów, nie dość że znana, to jest także pierwsza przejażdżka Zmiany Organizacji Ruchu. Mostem Siekierkowskim przeprawiamy się na drugą stronę Wisły. Pogoda szara jakaś, ale nie pada. Wiosenna przyroda też nie atakuje zbyt agresywnie. Za to za jaskółki robią tablice informacyjne, zachęcające do aktywności fizycznej. Z informacji na tablicy wynika, że w ciągu najbliższych kilkunastu minut spalimy 85 kilokalorii.

Jedziemy wzdłuż Wału Zawadowskiego wyglądając słońca. Ono też stara się zamrugać do nas, ale bez większych sukcesów. Co prawda w okolicach Wysp Świderskich przecierka słoneczna jest jakby bardziej skuteczna, ale szarość na niebie dominuje.

Na Wiśle jacyś wędkarze moczą kije. A już zatrzęsienie tychże napotykamy w Gassach. Niektórzy próbują wjechać samochodem do samej rzeki. I niespodzianka, prom już pływa na drugą stronę, do Karczewa.

W Gassach odbijamy od Wisły, mając nadzieję, że kultowy wiejski sklep będzie otwarty. Ale nic z tego, w niedzielę otwierają o 10:00 – o tej porze mamy nadzieję już być dawno po kawie w Górze Kalwarii. Za to przyroda obficie się nam prezentuje, tak flora jak i fauna.

Życie w Gassach ma różne manifestacje, widać jednak, że nie jest to senna wioska.

Za Gassami, do Wólki Dworskiej, droga wiedzie szczytem wału. Wolniej się jedzie, ale za to widoki przepiękne. Za każdym razem patrzymy na Wisłę z takim samym zachwytem.

Przy wjeździe do góry Kalwarii, jadąc ulica Lipkowską, jest stromy podjazd – pewnie 20 metrów różnicy poziomów na niewielkim odcinku. Nigdy nie udało się nam na nim zatrzymać: gdy jechaliśmy z góry to szkoda było szybkości, jadąc pod górę chcieliśmy mieć to już z głowy. Tym razem stanęliśmy i warto było.

W Górze Kalwarii zasiadamy na kawę i ciacho w cukierni Szymańskich; powoli staje się to już tradycją – jesteśmy tu już któryś raz.

Z Góry Kalwarii wyjeżdżamy drogą krajową 79 i odbijamy na Czersk w drogę numer 739. W Czersku w zasadzie jest tylko zamek i kościół. Pewnie coś jeszcze, ale na pierwszy rzut oka te dwie budowle znacznie dominują.

Na zamek wchodzi się przez teren kościoła, mijając domy ozdobione dziwnymi trochę płaskorzeźbami.

Wejście na zamek jest biletowane, a zniżki są między innymi dla rowerzystów i niepełnosprawnych.

Zamek książąt mazowieckich to poważna budowla - wyraźnie góruje nad okolicą. W miejscu dzisiejszego zamku w XI wieku istniał drewniano-ziemny gród, będący głównym ośrodkiem księstwa czerskiego. Potem terenami tymi zarządzał książę Konrad mazowiecki, który bezskutecznie starał się o krakowski tron. Główną bronią Konrada było więzienie konkurentów, w tym Henryka Brodatego i Bolesława Wstydliwego.

Gród postawiono na cyplu wcinającym się w Wisłę. Dzisiaj trudno to zauważyć, bo rzeka odsunęła się od zamku, co też stało się początkiem utraty ważności Czerska.

Zamek często najeżdżali Litwini. W XIV wieku książę mazowiecki Janusz I rozkazał w miejscu przestarzałego grodu wznieść ceglany zamek, który wybudowano w latach 1388 -1410. Gród rozkwitł znowu za czasów panowania Bony, która w połowie XVI wieku nakazała na wznieść na dziedzińcu murowaną rezydencję. Niestety w czasie Potopu szwedzkiego wojska szwedzkie znacznie zamek uszkodziły.

Z Czerskiem związanych jest kilka tajemniczych historii. Na tarczy herbowej księcia czerskiego Trojdena znajduje się smok (wywerna), jedyny chyba przedstawiciel tego gatunku na Mazowszu. Nie mniej ciekawa jest historia komesa Magnusa, syna ostatniego króla Anglosasów Harolda II. Magnus po śmierci ojca pod Hasting znalazł się na ziemiach polskich i ostatecznie osiadł w Czersku.

Obecnie zamek jest trwała ruiną i tak też wygląda. Po zwiedzaniu posililiśmy się u pana rezydującego na dziedzińcu. W ofercie były świeże jabłka, kiszone ogórki, wino z jabłek, chleb na zakwasie i poprzedniego dnia wytapiany smalec.

Nasyceni doznaniami wszelakimi ruszamy w drogę. Minęliśmy Górę Kalwarię i drogą numer 79 jedziemy w stronę Piaseczna. Zaczyna padać, a na drodze spory ruch. Co prawda nikt nie trąbi (to bardzo rzadkie), ale jazdę trudno uznać za przyjemną. Z lekka znużeni wjeżdżamy do Piaseczna. Okazuje się, że niedługo będzie pociąg; decydujemy się jechać. Przy okazji oglądamy wizualizacje rewitalizacji dworca. Wszystko ładnie wygląda, ale chyba na peron będzie się wchodziło tak samo niewygodnie jak dotąd, czyli po kładce i wielu schodach. Niepełnosprawni, podróżni z bagażami i rodzice z dziećmi w wózkach znowu będą mieli w plecy.

Po 50 minutach jazdy jesteśmy na Wschodniej i za chwilę w domu.

Viewing all 82 articles
Browse latest View live